Jan Maciejewski: Dzieci i słowa

Kochanie i tworzenie to nic innego jak stan pogłębiającego się zdziwienia. Nie ufam maślanym oczom ani nadętym minom; tylko i wyłącznie rozdziawionym z niedowierzania gębom.

Publikacja: 14.06.2024 17:00

Jan Maciejewski: Dzieci i słowa

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Przyszły na świat tego samego dnia. Dziewczynka i książka, Urszula i „Już pora”. Od pierwszej chwili wiedziałem, że to dobry temat na felieton; coś o nieprzypadkowych zbiegach okoliczności, przenikających się rytmach pracy i życia, pisania i miłości. Problem polegał tylko na tym, że aż za dobry, zbyt oczywisty. Trzeba by zacząć od nieodebranego telefonu od Dariusza Karłowicza, dzwoniącego z siedziby „Teologii Politycznej” z wiadomością, że oto dopiero co dotarła z drukarni paleta książek. Akurat nie mogłem rozmawiać; byłem w sali porodowej i właśnie po raz pierwszy trzymałem na rękach córkę. Niech kiczowatość tej anegdoty stanie się gwarancją jej prawdziwości. Wstyd by mi było coś takiego wymyślić – a już napisać to w ogóle – gdyby się nie zdarzyło.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Ucieczka w neutralność

Przy tej okazji zdałem sobie sprawę, że od dziesięciu lat moje życie jest podzielone blisko połowa do połowy między pisanie a zajmowanie się dziećmi. I że jedno z drugim zrosło się już tak bardzo, że nie potrafię wyobrazić ich sobie oddzielnie. Przeciwnie, z biegiem lat widzę w tych dwóch zajęciach coraz więcej podobieństw. Każde z nich układa się w podobny cykl. Pomysł jest jak zakochanie. Zachwyt zmieszany z lękiem – czy się uda, czy warto próbować? A co jeśli ta myśl ma już od kogoś „lepsze propozycje”, kto inny zrobił lub wkrótce zrobi to samo dużo lepiej? Jedno i drugie, pomysł i zakochanie, jest nieproszonym gościem, robi w życiu bałagan, przestawia wszystko do góry nogami, nie daje się wyspać ani zająć „poważnymi sprawami”. I mnóstwo jest takich chwil, w których chce się, żeby „tego” nigdy nie było, po prostu się nie wydarzyło, dało już święty spokój. Ale potem przychodzi pojedyncze spojrzenie, urywek zdania i znowu rzuca się wszystko w cholerę i pakuje w kłopoty. W kochanie i pisanie.

Bo jedno i drugie, dzieci i słowa, jak nic innego na świecie uczą zarządzania własną bezradnością. Tego, że każdy świetny plan wcześniej czy później się posypie; i że dopiero wtedy zaczyna robić się naprawdę ciekawie.

A jak komuś się nie podoba ta analogia, to niech mi pokaże inną sferę życia, co do której Hitchcockowska reguła o trzęsieniu ziemi na początek i wzrastającym z biegiem akcji napięciu stosuje się tak dokładnie jak do miłości. Niedoścignionego wzorca każdej dobrej fabuły. Uderzenia piorunem na początek i coraz głośniejszych pomruków nadciągającej burzy w trakcie. „Realizacja jest zawsze ciekawsza od pomysłu” – pisał w swoim dzienniku Sándor Márai. I dokładnie na tej samej zasadzie miłość jest z zasady ciekawsza od zakochania. To ostatnie jest szkicem, melodią. Ta pierwsza – wypełnieniem treści przez barwy, tonacje, różnorodność brzmień, zmiany rytmu, dodanie tła i perspektywy. Ten początkowy zarys jest tu cały czas obecny. Ale z biegiem czasu staje się nieskończenie bogatszy.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Niewidzialne miasto

Ale cała ta fabularna ciągłość dopełnia się wraz z narodzinami nowego życia. Pioruny grzmią już w tym momencie na całego, napięcie zdaje się sięgać zenitu. Tylko zdaje, bo najciekawsze dopiero przed nami. Wspólnym doświadczeniem wszystkich dobrych pisarzy jest bezradność wobec własnych bohaterów. Ten moment, gdy zaczynają im się tylko przyglądać, śledzić ich losy z zaciekawieniem. „Więc naprawdę zamierzasz to zrobić? No dobrze, cóż mogę na to poradzić. Spróbuj jednak najpierw…”. Czyli dokładnie tak samo jak z dziećmi. Może ci się wydawać, że z tego zrobisz lekarza, a z tamtej tenisistkę, ale bardzo szybko zdasz sobie sprawę, że możesz im się tylko przyglądać. Pomóc rozwijać się tej tkwiącej w nich już od samego początku akcji.

Rodzic omnipotentny to pisarz doktryner. Poznasz takiego od razu. Jego postaci szeleszczą papierem, są jak wyciągnięte spod sztancy, nieciekawe, płaskie. Coś w nich umarło, zanim zdążyło się urodzić. Kochanie i tworzenie to nic innego jak stan pogłębiającego się zdziwienia. Nie ufam maślanym oczom ani nadętym minom; tylko rozdziawionym z niedowierzania gębom.

Bo jedno i drugie, dzieci i słowa, jak nic innego na świecie uczą zarządzania własną bezradnością. Tego, że każdy świetny plan wcześniej czy później się posypie; i że dopiero wtedy zaczyna robić się naprawdę ciekawie.

Przyszły na świat tego samego dnia. Dziewczynka i książka, Urszula i „Już pora”. Od pierwszej chwili wiedziałem, że to dobry temat na felieton; coś o nieprzypadkowych zbiegach okoliczności, przenikających się rytmach pracy i życia, pisania i miłości. Problem polegał tylko na tym, że aż za dobry, zbyt oczywisty. Trzeba by zacząć od nieodebranego telefonu od Dariusza Karłowicza, dzwoniącego z siedziby „Teologii Politycznej” z wiadomością, że oto dopiero co dotarła z drukarni paleta książek. Akurat nie mogłem rozmawiać; byłem w sali porodowej i właśnie po raz pierwszy trzymałem na rękach córkę. Niech kiczowatość tej anegdoty stanie się gwarancją jej prawdziwości. Wstyd by mi było coś takiego wymyślić – a już napisać to w ogóle – gdyby się nie zdarzyło.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich