Przyszły na świat tego samego dnia. Dziewczynka i książka, Urszula i „Już pora”. Od pierwszej chwili wiedziałem, że to dobry temat na felieton; coś o nieprzypadkowych zbiegach okoliczności, przenikających się rytmach pracy i życia, pisania i miłości. Problem polegał tylko na tym, że aż za dobry, zbyt oczywisty. Trzeba by zacząć od nieodebranego telefonu od Dariusza Karłowicza, dzwoniącego z siedziby „Teologii Politycznej” z wiadomością, że oto dopiero co dotarła z drukarni paleta książek. Akurat nie mogłem rozmawiać; byłem w sali porodowej i właśnie po raz pierwszy trzymałem na rękach córkę. Niech kiczowatość tej anegdoty stanie się gwarancją jej prawdziwości. Wstyd by mi było coś takiego wymyślić – a już napisać to w ogóle – gdyby się nie zdarzyło.
Czytaj więcej
Dopóki chociaż jedna procesja będzie wychodzić w Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa na ulice, Polacy będą się dzielić na tych, którzy w niej idą, i drugich, którzy przed nią uciekają.
Przy tej okazji zdałem sobie sprawę, że od dziesięciu lat moje życie jest podzielone blisko połowa do połowy między pisanie a zajmowanie się dziećmi. I że jedno z drugim zrosło się już tak bardzo, że nie potrafię wyobrazić ich sobie oddzielnie. Przeciwnie, z biegiem lat widzę w tych dwóch zajęciach coraz więcej podobieństw. Każde z nich układa się w podobny cykl. Pomysł jest jak zakochanie. Zachwyt zmieszany z lękiem – czy się uda, czy warto próbować? A co jeśli ta myśl ma już od kogoś „lepsze propozycje”, kto inny zrobił lub wkrótce zrobi to samo dużo lepiej? Jedno i drugie, pomysł i zakochanie, jest nieproszonym gościem, robi w życiu bałagan, przestawia wszystko do góry nogami, nie daje się wyspać ani zająć „poważnymi sprawami”. I mnóstwo jest takich chwil, w których chce się, żeby „tego” nigdy nie było, po prostu się nie wydarzyło, dało już święty spokój. Ale potem przychodzi pojedyncze spojrzenie, urywek zdania i znowu rzuca się wszystko w cholerę i pakuje w kłopoty. W kochanie i pisanie.
Bo jedno i drugie, dzieci i słowa, jak nic innego na świecie uczą zarządzania własną bezradnością. Tego, że każdy świetny plan wcześniej czy później się posypie; i że dopiero wtedy zaczyna robić się naprawdę ciekawie.
A jak komuś się nie podoba ta analogia, to niech mi pokaże inną sferę życia, co do której Hitchcockowska reguła o trzęsieniu ziemi na początek i wzrastającym z biegiem akcji napięciu stosuje się tak dokładnie jak do miłości. Niedoścignionego wzorca każdej dobrej fabuły. Uderzenia piorunem na początek i coraz głośniejszych pomruków nadciągającej burzy w trakcie. „Realizacja jest zawsze ciekawsza od pomysłu” – pisał w swoim dzienniku Sándor Márai. I dokładnie na tej samej zasadzie miłość jest z zasady ciekawsza od zakochania. To ostatnie jest szkicem, melodią. Ta pierwsza – wypełnieniem treści przez barwy, tonacje, różnorodność brzmień, zmiany rytmu, dodanie tła i perspektywy. Ten początkowy zarys jest tu cały czas obecny. Ale z biegiem czasu staje się nieskończenie bogatszy.