Pigułki na dobre życie. Bardzo dobra powieść Nathana Hilla „Wellness”

„Wellness” Nathana Hilla ma wszystko, co powinna mieć współczesna powieść. Bohaterów zmagających się z nowoczesnością, historyczne tło nakreślone z rozmachem, satyryczne wyostrzenie, przewrotność, brak poczucia wyższości nad postaciami, no i jeszcze cały bagażnik fabuły wypchany palącymi problemami społecznymi.

Publikacja: 02.05.2024 10:00

„Wellnes” to druga książka 48-letniego Nathana Hilla. Debiutował osiem lat temu powieścią „Niksy” o

„Wellnes” to druga książka 48-letniego Nathana Hilla. Debiutował osiem lat temu powieścią „Niksy” o Chicago z lat 60. XX wieku. Pisarz urodził się w stanie Iowa, a dzieciństwo upłynęło mu na przeprowadzkach z rodzicami, którzy za pracą zjeździli środkowo-północne stany, czyli Illinois, Missouri, Oklahomę i Kansas. Po paru latach spędzonych w Nowym Jorku zamieszkał z żoną na Florydzie

Foto: Erik Kellar

To jedna z tych książek, które jeszcze długo będą mi służyć jako prezent lub podręczna odpowiedź na luźno rzucone pytanie w small talku „co teraz czytać?”. Prawie 800 stron, czyli solidne tomisko, a zarazem czas lektury mija niepostrzeżenie. Różnorodność narracyjnych konwencji oraz dynamicznie zmieniających się amerykańskich realiów na różnych etapach życia bohaterów sprawia, że rozdział leci za rozdziałem, a kończyć się wcale nie chce.

A przecież historyjka wydaje się banalna: małżeństwo po czterdziestce przechodzi kryzys nie tylko swojego 16-letniego związku, ale też zaliczają z osobna indywidualne dołki, można powiedzieć kryzysy wieku średniego. Akcja rozgrywa się w Chicago, w poprzemysłowej dzielnicy, ale z czasem akcja cofa się i trafiamy do preriowego Kansas oraz leśnego Connecticut w latach 80., skąd pochodzą odpowiednio Jack Baker i Elizabeth Augustine.

Czytaj więcej

Kobiety i walec historii

Czym jest tytułowe Wellness w powieści Nathana Hilla

Obydwoje przyjechali do Chicago w latach 90. na studia, gdzie połączyła ich wielka miłość. Po ośmiu latach związku urodził im się syn Toby, który teraz sam ma osiem lat i jesteśmy w roku 2014. Po ich dawnym życiu w kręgach chicagowskiej bohemy zostało niewiele, mają stabilną pracę, prowadzą dom i wychowują syna. Na dodatek właśnie wpłacili wkład własny na kredyt hipoteczny i czekają na odbiór mieszkania od dewelopera, ich przyjaciela zresztą, co – jak przeczuwamy – musi się kiepsko skończyć.

Generalnie w ich życiu nie dzieje się dobrze. Praca coraz bardziej ich rozczarowuje (nie wspominając o pensji), syn zdaje się nie reagować na jakiekolwiek wychowawcze metody, a odbiór mieszkania się opóźnia. Poza tym wizje tego, jak ma wyglądać ich przyszłe lokum, coraz bardziej się rozjeżdżają, powiększając tylko rozziew, jaki między nimi już istnieje.

Taki oto punkt wyjścia pozwala 48-letniemu Nathanowi Hillowi w jego drugiej powieści stworzyć portret współczesnej Ameryki, w którym i my możemy się śmiało przejrzeć. Rysunek kreślony z rozmachem, z licznymi odniesieniami do nauki i technologii w wersji pop, chociażby do algorytmizacji życia, polaryzacji społecznej, uspiskowienia rzeczywistości i wchłaniania przez wielki kapitał zdobyczy psychologii oraz socjologii. Przyczynkiem do takich obserwacji staje się praca Elizabeth w tytułowym Wellness. Nie, to nie jest resort spa ani uzdrowisko, tylko komercyjny ośrodek leczniczo-terapeutyczny, quasi-klinika, gdzie – zdradzę tu nieco fabuły – sprzedaje się ludziom placebo na różne przypadłości, wobec których współczesna medycyna jest bezradna. Np. na chroniczne bóle o nieokreślonym pochodzeniu, szumy, przeciążenia, trudne do wyjaśnienia zmęczenie, a nawet można się w Wellness zaopatrzyć w pigułki, które jakoby rozpalą na nowo uczucie w parze. Placebo ma jednak to do siebie, że aby było skuteczne, musi pozostawać tajemnicą dla kuracjuszy. Cały koncept powieściowego Wellness jest zatem mocno umowny czy wręcz satyryczny, jak też i kilka innych wątków oraz postaci. Taka „klinika” w świetle prawa raczej w ogóle nie mogłaby funkcjonować. Za to jako wehikuł nakręcania powieściowej fabuły działa rewelacyjnie. Paradoks polega na tym, że Elizabeth sprzedaje ludziom coś, czego sama potrzebuje, ale przecież nie może sobie zaaplikować „lekarstwa” na ponowne zakochanie się w mężu, bo wie, że to tylko placebo. Tym samym traci ono swoje właściwości, czyli – jak przekonuje Hill w popularnonaukowych wstawkach – aż 40-procentową skuteczność, choć trudno powiedzieć, skąd to się bierze. Elizabeth cierpi więc jak ten szewc bez butów i zastanawiając się nad istotą samego zjawiska placebo, zaczyna wątpić, czy jakiekolwiek z pragnień i uczuć w jej życiu były prawdziwe. I jakie w ogóle znaczenie ma kategoria prawdy, gdy mowa o uczuciach i emocjach.

Śledzimy losy Elizabeth i Jacka, który z kolei jest wykładowcą antropologii kulturowej ze specjalizacją kultury wizualnej, a do tego niespełnionym artystą-fotografem, i kibicujemy, żeby przeszli suchą stopą przez turbulencje w związku. Już nawet pal licho to mieszkanie czy pracę, ale niech im się przynajmniej ułoży.

Nathan Hill, w przekładzie Jerzego Kozłowskiego, nie pozwala czytelnikom się nudzić, co rozdział przeskakując z wątku do wątku, od postaci do postaci, z epoki do epoki. Tranzycji dokonuje też na poziomie języka. Bo choć trzyma się konsekwentnie klasycznej formuły trzecioosobowego narratora z mową pozornie zależną bohaterów, to raz jest to język powieści obyczajowej, kiedy indziej wykładu kulturoznawczego, gdzieniegdzie psychologicznego eseju, a jeszcze w innym miejscu to jakby satyryczna rekonstrukcja facebookowej wymiany postów.

Barwnych wątków jest tu mnóstwo. Począwszy od przemian w deindustrializującym się Chicago, opisów urynkowienia sztuki i nauki, coraz bardziej eksperckiego podejścia do macierzyństwa, popularności tzw. związków poliamorycznych, aż po zapis przemian w hodowli bydła w środkowej Ameryce w XX wieku oraz budowy linii kolejowych w XIX-wiecznej Nowej Anglii.

Co prawda autor czasami tylko muska intrygujące tematy, choćby ten, jak kapitał i pochodzenie klasowe sprzęgają się z edukacją w USA albo o gentryfikacji prowincji, ale robi to na tyle inteligentnie, że nie czułem się jako czytelnik rozgrywany modnymi wrzutkami z publicystyki. Przeciwnie, wzorem najlepszych powieściopisarzy Hill wpuszcza nas w stereotypy, by pokazać, że życie jest bardziej skomplikowane niż jakakolwiek awantura w mediach społecznościowych. A wątek relacji Jacka z jego rodzicami, zwłaszcza z ojcem, jest jednym z najmocniejszych atutów tej prozy. Dlaczego przez wszystkie lata od wyjazdu z domu Jack nie odwiedza rodzinnego Kansas? – to pytanie wisi w powietrzu przez całą powieść, a odpowiedź oczywiście się kiedyś pojawi.

Czytaj więcej

„Żyć szybko”: Nagrobek zamiast krucjaty

Sugestywność rodem z filmów Martina Scorsesego i Terrence'a Malicka 

Ciekawe obserwacje bohaterów i narratora można mnożyć. Mnie szczególnie ujęło skojarzenie, że wiele haseł lewicowych kontestatorów z lat 80. i 90. (punków, antyglobalistów itd.) brzmi uderzająco podobnie do dzisiejszych mantr tzw. redpillowców każących „włączać myślenie” i „wyłączać oficjalny przekaz”. Jak to się wszystko dziwnie przez dwie dekady przesunęło.

Ale to nie wszystko, potrafi też Hill budować niezwykle sugestywne wizualnie sceny. Widać to w obrazkach z wypalania traw w Kansas, które przywodzą na myśl sceny z niedawnego „Czasu krwawego księżyca” Martina Scorsesego czy starszych „Niebiańskich dni” Terrence’a Malicka. Pisarz nawiązuje w tych wątkach do amerykańskiego malarstwa, przede wszystkim powraca natrętnie (i nie bez przyczyny) do obrazu Granta Wooda z 1930 r. pt. „Amerykański gotyk”. Krótko mówiąc, w wątku dorastania Jacka w domku na prerii zamienia się Nathan Hill w wytrawnego stylistę, który krąży wokół wielkiej amerykańskiej powieści. Może kiedyś, niewykluczone.

Nawet nieco landrynkowy finisz z coelhoidalnymi bon motami („Można wybrać pewność albo można wybrać życie”) nie psuje wrażenia, że dostaliśmy bardzo udaną, wciągającą powieść. Książkę, która w sposób ambitny, a zarazem w wielu miejscach zabawny, próbuje chwytać przelewającą się przez ręce współczesność. Na dodatek robi to w sposób bezpretensjonalny, pozbawiony poczucia wyższości, tak niestety częstego w polskiej prozie, gdy autorzy i autorki próbują krytycznie opisywać rzeczywistość. Jak widać, można inaczej.

W powieści stale powraca obraz Granta Wooda „Amerykański gotyk” z 1930 r. Dlaczego?

W powieści stale powraca obraz Granta Wooda „Amerykański gotyk” z 1930 r. Dlaczego?

Foto: Art Institute of Chicago

„Wellness”, Nathan Hill, przeł. Jerzy Kozłowski, Wydawnictwo Znak

„Wellness”, Nathan Hill, przeł. Jerzy Kozłowski, Wydawnictwo Znak

To jedna z tych książek, które jeszcze długo będą mi służyć jako prezent lub podręczna odpowiedź na luźno rzucone pytanie w small talku „co teraz czytać?”. Prawie 800 stron, czyli solidne tomisko, a zarazem czas lektury mija niepostrzeżenie. Różnorodność narracyjnych konwencji oraz dynamicznie zmieniających się amerykańskich realiów na różnych etapach życia bohaterów sprawia, że rozdział leci za rozdziałem, a kończyć się wcale nie chce.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich