Taki oto punkt wyjścia pozwala 48-letniemu Nathanowi Hillowi w jego drugiej powieści stworzyć portret współczesnej Ameryki, w którym i my możemy się śmiało przejrzeć. Rysunek kreślony z rozmachem, z licznymi odniesieniami do nauki i technologii w wersji pop, chociażby do algorytmizacji życia, polaryzacji społecznej, uspiskowienia rzeczywistości i wchłaniania przez wielki kapitał zdobyczy psychologii oraz socjologii. Przyczynkiem do takich obserwacji staje się praca Elizabeth w tytułowym Wellness. Nie, to nie jest resort spa ani uzdrowisko, tylko komercyjny ośrodek leczniczo-terapeutyczny, quasi-klinika, gdzie – zdradzę tu nieco fabuły – sprzedaje się ludziom placebo na różne przypadłości, wobec których współczesna medycyna jest bezradna. Np. na chroniczne bóle o nieokreślonym pochodzeniu, szumy, przeciążenia, trudne do wyjaśnienia zmęczenie, a nawet można się w Wellness zaopatrzyć w pigułki, które jakoby rozpalą na nowo uczucie w parze. Placebo ma jednak to do siebie, że aby było skuteczne, musi pozostawać tajemnicą dla kuracjuszy. Cały koncept powieściowego Wellness jest zatem mocno umowny czy wręcz satyryczny, jak też i kilka innych wątków oraz postaci. Taka „klinika” w świetle prawa raczej w ogóle nie mogłaby funkcjonować. Za to jako wehikuł nakręcania powieściowej fabuły działa rewelacyjnie. Paradoks polega na tym, że Elizabeth sprzedaje ludziom coś, czego sama potrzebuje, ale przecież nie może sobie zaaplikować „lekarstwa” na ponowne zakochanie się w mężu, bo wie, że to tylko placebo. Tym samym traci ono swoje właściwości, czyli – jak przekonuje Hill w popularnonaukowych wstawkach – aż 40-procentową skuteczność, choć trudno powiedzieć, skąd to się bierze. Elizabeth cierpi więc jak ten szewc bez butów i zastanawiając się nad istotą samego zjawiska placebo, zaczyna wątpić, czy jakiekolwiek z pragnień i uczuć w jej życiu były prawdziwe. I jakie w ogóle znaczenie ma kategoria prawdy, gdy mowa o uczuciach i emocjach.
Śledzimy losy Elizabeth i Jacka, który z kolei jest wykładowcą antropologii kulturowej ze specjalizacją kultury wizualnej, a do tego niespełnionym artystą-fotografem, i kibicujemy, żeby przeszli suchą stopą przez turbulencje w związku. Już nawet pal licho to mieszkanie czy pracę, ale niech im się przynajmniej ułoży.
Nathan Hill, w przekładzie Jerzego Kozłowskiego, nie pozwala czytelnikom się nudzić, co rozdział przeskakując z wątku do wątku, od postaci do postaci, z epoki do epoki. Tranzycji dokonuje też na poziomie języka. Bo choć trzyma się konsekwentnie klasycznej formuły trzecioosobowego narratora z mową pozornie zależną bohaterów, to raz jest to język powieści obyczajowej, kiedy indziej wykładu kulturoznawczego, gdzieniegdzie psychologicznego eseju, a jeszcze w innym miejscu to jakby satyryczna rekonstrukcja facebookowej wymiany postów.
Barwnych wątków jest tu mnóstwo. Począwszy od przemian w deindustrializującym się Chicago, opisów urynkowienia sztuki i nauki, coraz bardziej eksperckiego podejścia do macierzyństwa, popularności tzw. związków poliamorycznych, aż po zapis przemian w hodowli bydła w środkowej Ameryce w XX wieku oraz budowy linii kolejowych w XIX-wiecznej Nowej Anglii.
Co prawda autor czasami tylko muska intrygujące tematy, choćby ten, jak kapitał i pochodzenie klasowe sprzęgają się z edukacją w USA albo o gentryfikacji prowincji, ale robi to na tyle inteligentnie, że nie czułem się jako czytelnik rozgrywany modnymi wrzutkami z publicystyki. Przeciwnie, wzorem najlepszych powieściopisarzy Hill wpuszcza nas w stereotypy, by pokazać, że życie jest bardziej skomplikowane niż jakakolwiek awantura w mediach społecznościowych. A wątek relacji Jacka z jego rodzicami, zwłaszcza z ojcem, jest jednym z najmocniejszych atutów tej prozy. Dlaczego przez wszystkie lata od wyjazdu z domu Jack nie odwiedza rodzinnego Kansas? – to pytanie wisi w powietrzu przez całą powieść, a odpowiedź oczywiście się kiedyś pojawi.
„Żyć szybko”: Nagrobek zamiast krucjaty
Nagrodzona Goncourtami książka „Żyć szybko” w modnej formule socjologizującej autobiografii dotyka kwestii awansu społecznego i gentryfikacji. Robi to jednak powierzchownie, bo dla Brigitte Giraud najważniejsza jest opowieść o tragedii, którą przeżyła 25 lat temu.