Plus Minus: Jesteś założycielką i szefową organizacji Lie Detectors (wykrywacze kłamstw), która uczy dzieci i młodzież krytycznej analizy treści online. Działacie w Belgii, Niemczech, Austrii, Szwajcarii, Luksemburgu, a jesienią 2023 r. weszliście do szkół w Polsce. Za kilka dni rozpocznie się kolejna runda wizyt w warszawskich szkołach. Od razu powiem, że wam w tym pomagam. Ale zacznijmy od początku. Mamy rok 2016, jesteś dziennikarką, która od 20 lat pisze dla uznanych mediów w Brukseli i USA, w tym dla Dow Jones, Reutersa i „Newsweeka”. Co sprawia, że postanawiasz założyć Lie Detectors?
Uwielbiałam ten zawód i nigdy tak naprawdę nie myślałam, że przestanę być dziennikarką. Ale w 2016 roku miało miejsce kilka ważnych wydarzeń, przede wszystkim wybory prezydenckie w USA, a także referendum o wyjściu Wielkiej Brytanii z UE. To sprawiło, że pomyślałam, że być może będę musiała robić coś więcej, niż tylko wspaniałe dziennikarstwo. I że być może samo dobre dziennikarstwo już nie wystarczy.
Z mojego punktu widzenia wydarzyło się wtedy kilka rzeczy. Po pierwsze, zauważyłam coraz bardziej spolaryzowane rozmowy, które toczyły się na Facebooku wokół amerykańskich prawyborów, a szczególnie jeden moment, kiedy jeden z ulubionych członków mojej rodziny powiedział mi podczas wymiany zdań na FB: „dlaczego miałbym ci ufać, moja droga kuzynko, jesteś przecież dziennikarką”. I to naprawdę sprawiło, że zatrzymałam się i pomyślałam: „Mój Boże, naprawdę nie mamy zaufania do ludzi, którzy zajmują się informacją?”. Niedługo potem, w kontekście badań do filmu dokumentalnego, rozmawiałam z młodą osobą, miała 13 lat. Mieszkała w bardzo zamożnym mieście w Niemczech, z wieloma prestiżowymi instytucjami edukacyjnymi. I powiedziała mi, że połowa jej klasy zagłosowałaby, gdyby mogli głosować w Stanach Zjednoczonych, na Donalda Trumpa, a nie na Hillary Clinton. A kiedy zapytałam, dlaczego, przesłała mi post za pośrednictwem WhatsAppa. Był to post z wczesnego QAnon (ruch szerzący teorie spiskowe, ujawniający rzekome tajemnice rządu USA – red.), naprawdę bardzo zawiły i napisany w bardzo złym języku niemieckim, który mówił, że Hillary Clinton potajemnie zabijała ludzi. I dlatego trzeba głosować na Donalda Trumpa. To była klasa 13-latków żyjących daleko od Stanów Zjednoczonych i niebędących nawet w wieku wyborczym. Ten post spolaryzował ich, podzielił na dwie części. A kiedy zapytałam ją, skąd go ma, powiedziała: „Moim źródłem jest Instagram”. Pomyślałam sobie, że przecież Instagram nie jest źródłem. To aplikacja do dzielenia się zdjęciami. A jeśli widzimy takie rzeczy krążące w postach na Instagramie, gdzie my, dorośli, nawet wtedy nie wchodziliśmy, to co jeszcze krąży w różnych miejscach? I co musimy zrobić, aby młodzi ludzie byli w stanie samodzielnie rozeznać się w tych różnych aplikacjach, co jest prawdziwe, a co nie? Co jest godne zaufania? Co powinienem udostępnić dalej, a kiedy się zawahać?
Powiedziałaś tej dziewczynce, że to nieprawda?
Nie od razu. Wzięłam mojego iPhone’a, usiadłam z nią i powiedziałam: „Cóż, spójrzmy na ten post”. W mgnieniu oka rozwikłałyśmy go i odkryłyśmy, że źródłem tego posta na Instagramie był rosyjski troll. I wtedy mogła zobaczyć, że to zły niemiecki i różne inne poszlaki. Naprawdę było widać, jak otwierają jej się oczy, i to niesamowite uczucie, że nie jest bezradna. Wie, co może teraz powiedzieć kolegom w klasie i może im pomóc. Ta umiejętność posługiwania się bardzo podstawowymi narzędziami dziennikarskimi bardzo jej pomogła.