Czy można streścić swoje życie w jednym grymasie? Tolkienowi się to udało. Podczas jednego z wielu wywiadów, jakich zaczął udzielać na starość, po wielkim sukcesie „Władcy Pierścieni”, próbował wytłumaczyć dziennikarzowi, że owa trzytomowa saga nie jest symfonią, tylko jej codą. Nie właściwym dziełem samym w sobie, lecz tylko dopisanym do niego post scriptum. Że zanim zaczęła się przygoda, zdążył powstać, rozwinąć się i przebrzmieć świat, w którym miała się rozegrać. I zaczął snuć opowieść znajdującą się w niewydanym jeszcze wówczas „Silmarillione”. Rozrysował przed coraz bardziej skonfundowanym dziennikarzem szeroki plan bóstw, światów, ras i lądów. „Od jak dawna się pan tym zajmuje” – padło w końcu pytanie. „Od kiedy pamiętam; myślę, że robię to całe życie”. I tu już biedny wyrobnik pióra nie wytrzymał i zapytał o to, co najwyraźniej nurtowało go od dobrych kilkudziesięciu minut: „Ale po co pan to robił?”.
Czytaj więcej
Gdybym miał streścić przepis na dobre życie Béli Hamvasa, to sprowadzałby się on do trzech punktów: uprawiać kwiaty, czytać mędrców, pisać listy.
Odpowiedzią był właśnie grymas. Odrobina urazy zmieszana z jakimś chłopięcym zażenowaniem, uczuciem, jakiego doznaje każde dziecko, gdy jakiś dorosły nakrył je w samym środku zabawy: kiedy smok został właśnie zabity, uratowana długonoga księżniczka albo przeciwnik pokonany w pojedynku. Grymas, który mówił więcej niż opasły tom: bo niby jak można wytłumaczyć rzecz tak zawstydzająco oczywistą jak to, że kiedy widzi się stóg siana, to pragnie się rzucić na niego z impetem, albo gdy pierwszy raz wchodzi się na plażę, to choćby nie wiem co, zrzuca się ubranie i biegiem rusza w kierunku morza, choćby nie wiem jak było zimne.
Nie można przetłumaczyć na żaden z dorosłych języków wyznania wiary w świętość naturalnych odruchów.
Nie można przetłumaczyć na żaden z dorosłych języków wyznania wiary w świętość naturalnych odruchów. A jednym z nich jest bez wątpienia to, że gdy do wyobraźni zapukają tajemniczy bogowie i herosi, kiedy czysta kartka zacznie kusić, by rozrysować na niej precyzyjne mapy nieistniejących terytoriów, to życzenia tych marzeń stają się rozkazem. A one same – zmyśleniem prawdziwszym od prawdy. Bo tak jak jestem absolutnie pewien, że Dante naprawdę odbył podróż przez Zaświaty, tak nikt mi nigdy nie wmówi, że Tolkiena nigdy nie było w Śródziemiu. Że nie wypalił ani jednego fajkowego ziela z hobbitami, nie dosiadł się do ogniska rozpalonego przez ponurych strażników, nie wsłuchiwał w pieśni szlachetnych elfów. Nie płakał wreszcie u brzegu Szarej Przystani, gdy wraz z ich odejściem kończyła się jego podróż przez świat, który wybrał go na swego twórcę. On jedynie odpowiedział na zaproszenie. Uchylił drzwi, gdy zapukało marzenie. I okazało się wtedy, że jest na nich, wypisany magiczną laską przez czarodzieja, tajemniczy znak. Wszystko, co potem nastąpiło, było już tylko próbą zrozumienia, na czym polegało poruczone nim zadanie. Domyślenia się, co czeka za drzwiami, najpierw do pierwszego rogu, a potem coraz dalej, aż po granice światów. Bo Tolkien pisał tak jak się wędruje, jak powinno się to robić. Z potrzebnymi zapasami w plecaku, fajką w ustach, ale – co najważniejsze – ciekawością najbliższego zakrętu.