Od Projektu Kartel do Pegasusa

Zagrożenie związane z systemem Pegasus polegało na tym, że można było go wykorzystać do szpiegowania nie tylko złoczyńców.

Publikacja: 14.04.2023 17:00

Od Projektu Kartel do Pegasusa

Foto: Skorzewiak/Shutterstock

Sandrine i mnie sprowadziła do Berlina okazja, jaka w życiu dziennikarza trafia się rzadko i może nigdy się nie powtórzyć – szansa na opublikowanie materiału o znaczeniu istotnym dla całego świata. Tak się złożyło, że taksówka wioząca nas z lotniska do centrum miasta minęła w odległości zaledwie paru kilometrów Muzeum Stasi, mieszczące się w tym samym kompleksie budynków, w którym niegdyś rezydowała wschodnioniemiecka tajna policja, określana mianem „miecza i tarczy” komunistycznego państwa. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli zdecydujemy się podjąć nasze dziennikarskie śledztwo, będziemy musieli zmierzyć się z co najmniej kilkunastoma podmiotami państwowymi, gotowymi zaciekle bronić dostępu do swoich tajemnic, a także z wartą miliard dolarów firmą technologiczną, działającą pod ochronnym parasolem rządu. […].

W końcu, ledwo powłócząc nogami, dotarliśmy do małego, ale jasnego i nowocześnie urządzonego mieszkania, które wynajęliśmy przy Danziger Strasse. Późna pora i zmęczenie sprawiły, że dopadły nas wątpliwości. Czy rzeczywiście był to dobry moment na rozpoczynanie kolejnego trudnego i wymagającego pełnego zaangażowania śledztwa?

Czytaj więcej

Andrzej Halicki: Zabrakło nam społecznego słuchu

Temat nie umiera z dziennikarzem

Dziewięcioosobowy zespół naszej organizacji Forbidden Stories był przecież pochłonięty pracą nad trzecim już dużym projektem w ciągu zaledwie trzech lat; w dodatku wszystko wskazywało, że dochodzenie to, któremu nadaliśmy kryptonim „Projekt Kartel”, będzie najbardziej niebezpiecznym z naszych dotychczasowych przedsięwzięć. Wciąż mieliśmy jeszcze wiele do zrobienia, zanim efekty naszego śledztwa będą gotowe do publikacji. Dokumentowaliśmy zbrodnie narkotykowych karteli z Veracruz, Sinaloi i Guerrero; zbieraliśmy informacje na temat przemytu z Azji do Meksyku chemikaliów do produkcji fentanylu, supersilnej substancji z grupy opioidów, a także na temat lukratywnego handlu bronią, zasilającego arsenały meksykańskich karteli (oraz konta bankowe handlarzy i producentów uzbrojenia w Europie, Izraelu i Stanach Zjednoczonych).

W zasadzie podejmowaliśmy wątki badane już wcześniej przez garstkę dzielnych meksykańskich dziennikarzy, którym nie dane było doprowadzić swoich śledztw do końca, ponieważ zginęli z rąk zamachowców, nasłanych najprawdopodobniej przez narkotykowe kartele. Nie licząc stref wojny, Meksyk był i jest nadal najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie dla dziennikarzy mających odwagę nagłaśniać przypadki łamania prawa. W ciągu dwóch pierwszych dekad XXI wieku w Meksyku zamordowano ponad 120 dziennikarzy i pracowników mediów. Kolejne dwadzieścia osób ze środowiska dziennikarskiego po prostu zniknęło tam bez śladu.

Nasze działania w ramach Projektu Kartel wpisywały się więc idealnie w misję Forbidden Stories, czyli w uświadamianie wszelkiej maści złoczyńcom i nikczemnym reżimom, że zabicie dziennikarza próbującego informować opinię publiczną o ich występkach nie sprawi, że wraz z nim umrze także poruszony przez niego temat. Współpraca między dziennikarzami odgrywa niezwykle ważną rolę, ponieważ daje siłę i zapewnia bezpieczeństwo. Im więcej dziennikarzy zajmuje się danym tematem, tym większa szansa, że efekty ich pracy ujrzą światło dzienne.

Do współpracy przy Projekcie Kartel zaprosiliśmy początkowo naszych najbardziej zaufanych partnerów medialnych: paryski dziennik „Le Monde”, londyńskiego „Guardiana” oraz dwa czasopisma niemieckie, tygodnik „Die Zeit” i dziennik „Süddeutsche Zeitung”. Ostatecznie zespół biorący udział w projekcie powiększył się do ponad sześćdziesięciu dziennikarzy reprezentujących dwadzieścia pięć redakcji z osiemnastu krajów. Sercem projektu był Jorge Carrasco, redaktor naczelny tygodnika „Proceso”, najbardziej bezkompromisowego spośród meksykańskich czasopism zajmujących się dziennikarstwem śledczym. Jorge, sam będący dociekliwym i cenionym reporterem, był zarazem redakcyjnym kolegą i rówieśnikiem kobiety, która stała się centralną postacią naszego dochodzenia – Reginy Martínez.

W kwietniu 2012 roku, gdy Carrasco pracował jeszcze w „Proceso” na stanowisku reportera, jego koleżanka z redakcji została pobita i uduszona we własnym domu. Regina Martínez, doświadczona dziennikarka z niemal dwudziestopięcioletnim stażem, przez cztery ostatnie lata zajmowała się przede wszystkim tropieniem działalności potężnego i niebezpiecznego kartelu narkotykowego, który przejął faktyczną kontrolę nad meksykańskim stanem Veracruz. Do stanu napływały szerokim strumieniem pieniądze z narkobiznesu, a jednocześnie wzbierała tam fala przemocy, która zalewała tętniące życiem portowe miasto Veracruz i rozprzestrzeniała się na okoliczne tereny. Znaczna część dziennikarskiego dorobku Martínez w ostatnich latach jej życia poświęcona była demaskowaniu coraz bliższych i coraz bardziej destabilizujących sytuację w Veracruz powiązań między lokalnymi politykami i organami ścigania a baronami narkotykowymi. Można powiedzieć, że był to temat, który sam ją znalazł – Martínez, tak jak każda rozumna osoba mieszkająca w tamtym czasie w Veracruz, dostrzegała, co się tam działo. A kiedy już podjęła temat, nie potrafiła się wycofać, nawet gdy zdała sobie sprawę, że stąpa po niebezpiecznym gruncie. Kilka miesięcy przed śmiercią zwierzyła się swoim najbliższym przyjaciołom, że być może posunęła się za daleko i dodała, że obawia się o swoje bezpieczeństwo. Była na tyle zaniepokojona, że przestała podpisywać nazwiskiem swoje najbardziej śmiałe artykuły, ale nie chciała zrezygnować z pracy reporterskiej.

Kilka tygodni przed śmiercią Regina Martínez opublikowała artykuł, w którym opisała szczegółowo majątek zgromadzony przez dwóch urzędników z Veracruz, współpracujących z kartelem Los Zetas (trzy tysiące egzemplarzy tygodnika „Proceso”, na łamach którego ukazał się ten artykuł, usunięto z półek kiosków w Veracruz, zanim zdążyły trafić do rąk miejscowych czytelników). Zabójstwo Martínez przerwało jej dziennikarskie śledztwo w sprawie tysięcy osób, które w tajemniczych okolicznościach zaginęły w Veracruz w ciągu kilku poprzednich miesięcy. „Jej śmierć była dla meksykańskich dziennikarzy momentem przełomowym”, powiedział nam jeden z jej przyjaciół i współpracowników. „Regina była członkinią redakcji dużego, ogólnokrajowego czasopisma. Sądziliśmy, że to zapewnia jej bezpieczeństwo”.

Czekają nas trudne wyzwania

Jorge przyjechał do naszego biura w Paryżu, żeby poinformować członków zespołu Forbidden Stories oraz naszych zagranicznych partnerów o sytuacji dziennikarzy śledczych w Meksyku, a także przedstawić nam w ogólnym zarysie historię Reginy Martínez. Pięćdziesięciosześcioletni dziennikarz mówił cichym, miarowym głosem, niczym profesor filologii klasycznej prowadzący wykład dla studentów, ale swoje tezy i argumenty przedstawiał w przekonujący sposób, bez owijania w bawełnę. „Zamordowanie Reginy to przekroczenie granicy, zza której nie ma powrotu”, stwierdził. „[Kartele] wysłały czytelny komunikat, że mogą nadal bezkarnie zabijać dziennikarzy”.

Zdaniem Jorge policja i prokuratura w Veracruz w gruncie rzeczy spartaczyły prowadzone w 2012 roku dochodzenie w sprawie zabójstwa Reginy, przypisując sprawstwo drobnemu kryminaliście, który zresztą odwołał przed sądem swoje zeznania złożone wcześniej podczas śledztwa (utrzymywał, że policjanci wymusili na nim przyznanie się do winy wielogodzinnymi torturami). Przez niemal osiem kolejnych lat Jorge z determinacją badał okoliczności zabójstwa Reginy i próbował dotrzeć do sedna sprawy. Wziął sobie do serca słowa Julia Scherera Garcíi, założyciela i pierwszego redaktora naczelnego „Proceso”, a także ojca chrzestnego dziennikarstwa śledczego w Meksyku. „Świat stał się bardziej bezwzględny i myślę, że dziennikarstwo będzie musiało się do tego dostosować”, powiedział Scherer niedługo przed swoją śmiercią w 2015 roku. „Jeśli rzeki staną się czerwone od krwi, a doliny wypełnią się trupami […] dziennikarstwo będzie musiało o tym opowiedzieć za pomocą obrazów i słów. Czekają nas trudne wyzwania”.

Jorge Carrasco całymi latami badał okoliczności zabójstwa Reginy, nie ulegając pogróżkom i próbom zastraszania; nie dał za wygraną nawet po zabójstwie kolejnego piszącego do „Proceso” dziennikarza, który podobnie jak Jorge – i równie bezskutecznie – domagał się od meksykańskich władz odpowiedzi w sprawie Martínez. Ale gdy w styczniu 2020 roku wraz z Sandrine po raz pierwszy odwiedziłem redakcję „Proceso” w Mexico City – której siedziba przypominała ufortyfikowany posterunek policji, z uzbrojonym strażnikiem przy bramie wejściowej i z kratami w każdym oknie – zauważyłem, że zapał Jorge osłabł. W rozmowie z nami przyznał, że przedyskutował to z pozostałymi członkami redakcji i wspólnie uznali dalsze próby odkrycia prawdy na temat śmierci Reginy Martínez za zbyt niebezpieczne. Obawiali się, że jeśli będą kontynuować swoje dochodzenie, kolejni dziennikarze przypłacą to życiem.

Kiedy jednak Jorge usłyszał od nas, że międzynarodowe konsorcjum dziennikarzy chciałoby zająć się tą sprawą, wstąpiła w niego nowa energia. Polecił szefowi redakcyjnego archiwum odszukać wszystkie artykuły napisane przez Reginę dla „Proceso” w latach poprzedzających jej śmierć, a nas poprosił o włączenie jednego z reporterów tygodnika do ściśle tajnej grupy na Signalu, z której korzystali kluczowi uczestnicy Projektu Kartel. Podczas ostatniej rozmowy, jaką odbyła z nim Sandrine niedługo przed naszym wyjazdem do Berlina, Jorge wykazywał mniejszy entuzjazm. Z jego wypowiedzi przebijała niepewność – ubolewał nad negatywnym wpływem pandemii Covid-19 na kondycję finansową jego czasopisma, które już wcześniej balansowało na granicy rentowności. „U mnie wszystko w porządku, ale martwię się”, napisał. „Sprzedaż »Proceso« naprawdę mocno spada”.

Czytaj więcej

Robert Górski & Mariusz Cieślik: Jak gej z homofobem

Przepraszamy za utrudnienia, ale trwa rewolucja

Poderwałem się nerwowo, kiedy następnego dania rano w wynajętym przez nas mieszkaniu we wschodnim Berlinie rozległ się dzwonek domofonu. Nie zdążyliśmy jeszcze opanować obsługi tego systemu, dlatego zbiegłem po schodach i otworzyłem drzwi wejściowe do budynku naszym dwóm gościom. Pierwszym, którego zobaczyłem, był blady niczym zjawa, trzydziestokilkuletni mężczyzna w okularach z drucianymi oprawkami i w ciasno przylegającej do głowy czapce narciarskiej. Wyglądał na kogoś, kto spędza dużo czasu w domu przed ekranem komputera. Powitałem go pogodnie i podałem mu rękę. Claudio Guarnieri, starszy technolog w Amnesty International Security Lab, nie zamierzał silić się na powitalne uprzejmości, nie uścisnął mi ręki ani nawet nie raczył nawiązać ze mną kontaktu wzrokowego. Po prostu kazał zaprowadzić siebie oraz towarzyszącego mu młodego chudzielca do naszego mieszkania, a kiedy już się tam znaleźliśmy, wskazał na stół w jadalni i oznajmił, że możemy usiąść i przejść do rzeczy.

Ale zanim to zrobimy, dodał, musimy wszyscy wyłączyć nasze telefony i laptopy, a następnie umieścić je w sąsiednim pokoju, za zamkniętymi drzwiami. To, że instrukcje te brzmiały jak żywcem wyjęte z thrillera szpiegowskiego, nie było dla mnie zaskoczeniem, zważywszy na powód naszego spotkania, ale zdziwił mnie szorstki ton Claudia. Nie odnosił się do nas w sposób nieuprzejmy, jednak zupełnie nie dbał o towarzyskie konwenanse; nie wydawał się też szczególnie zainteresowany tym, czy wzbudzi naszą sympatię, czy nie. Ostatecznie był to alliance de circonstance i efektywność sojuszu miała znacznie większe znaczenie od tego, czy sojusznicy przypadną sobie nawzajem do gustu.

Pośpiesznie przenieśliśmy nasze urządzenia elektroniczne do pokoju obok, ale zdążyłem jeszcze zauważyć naklejkę na laptopie Claudia – cytat z meksykańskiego dysydenta Subcomandante Marcosa: „Przepraszamy za utrudnienia, ale trwa rewolucja”. Po powrocie do jadalni Claudio zbył nasze próby nawiązania luźnej konwersacji i od razu przeszedł do sedna sprawy, która była powodem naszego spotkania. Jako jedyni otrzymaliśmy – my, to znaczy Forbidden Stories, a także Amnesty International Security Lab – dostęp do dokumentu nazwanego przez nas „listą”. Dano nam do zrozumienia, że dokument ten zawiera informacje, które mogą pomóc w zdemaskowaniu nadzwyczaj podstępnego systemu inwigilacji, opartego na narzędziu stworzonym przez prywatną firmę i wykorzystywanego przeciwko tysiącom nieświadomych tego osób na prawie każdym kontynencie.

Prawdziwy dar niebios

Wszyscy zebrani tamtego poranka w naszym berlińskim mieszkaniu zdawali sobie sprawę, że od zdobycia dowodów na istnienie tej systemowej inwigilacji dzieli nas jeszcze daleka droga. Studiowanie danych z udostępnionej nam listy przypominało w pewnym sensie studiowanie szyfrogramu: na listę składało się kilkadziesiąt tysięcy numerów telefonów z całego świata i trochę sygnatur czasowych. Tylko drobna część tych numerów została dopasowana do konkretnych nazwisk lub tożsamości ich użytkowników. Wiedzieliśmy jednak, że każdy numer reprezentował osobę, której telefon komórkowy został wybrany do potencjalnego zainfekowania najskuteczniejszym narzędziem do cyberinwigilacji: złośliwym oprogramowaniem o nazwie Pegasus, które zostało opracowane, wprowadzone na rynek i dostarczone organom ścigania oraz agencjom bezpieczeństwa narodowego w ponad czterdziestu krajach na całym świecie przez lidera dynamicznie rozwijającej się branży inwigilacji cyfrowej – izraelską firmę technologiczną NSO.

Pegasus był niezwykle pożądany przez specjalistów od bezpieczeństwa narodowego na całym świecie, ponieważ był najnowocześniejszym oprogramowaniem szpiegowskim; jeśli służby bezpieczeństwa chciały przyłapać kryminalistów lub terrorystów na gorącym uczynku albo zawczasu pokrzyżować ich plany, Pegasus był prawdziwym darem niebios. Zainfekowanie telefonu Pegasusem pozwalało operatorowi systemu, a pośrednio także jego użytkownikowi końcowemu, na przejęcie pełnej kontroli nad zainfekowanym urządzeniem. Organy ścigania i agencje bezpieczeństwa narodowego uzyskiwały dzięki temu dostęp do każdego okrucha informacji przechowywanych w telefonie lub przesyłanych za jego pomocą; zarówno do danych wychodzących, tuż przed ich zaszyfrowaniem, jak i do danych przychodzących, tuż po ich odszyfrowaniu. Operatorzy Pegasusa mogli śledzić lokalizację zainfekowanego telefonu i mieli pełny wgląd w treść e-maili i wiadomości tekstowych, a także wszystkich przechowywanych w urządzeniu danych, zdjęć czy filmów. Pegasus zapewniał również kontrolę nad mikrofonem i kamerą telefonu, umożliwiając zdalne nagrywanie dźwięku i obrazu w dowolnie wybranym momencie, bez wiedzy prawowitego użytkownika urządzenia.

Czytaj więcej

Bruk jako dobro narodowe

Rosnące zyski i liczba klientów

Zagrożenie związane z systemem Pegasus polegało na tym, że można było go wykorzystać do szpiegowania nie tylko złoczyńców. Zanim jeszcze spotkaliśmy się w Berlinie z Claudiem i jego numerem dwa, Donnchą Ó Cearbhaillem, udokumentowano już kilkadziesiąt przypadków takich nadużyć. Eksperci do spraw bezpieczeństwa cybernetycznego z Citizen Lab na Uniwersytecie Toronto oraz z Amnesty International Security Lab natknęli się na przypadki wykorzystania Pegasusa do inwigilacji obrońców praw człowieka, prawników oraz dziennikarzy. Specjaliści z obu laboratoriów nie tylko zdołali odkryć wiele mechanizmów działania Pegasusa i możliwości tego systemu, ale także zidentyfikowali i ujawnili niektórych z jego najbardziej niebezpiecznych użytkowników końcowych. Prawnicy reprezentujący WhatsAppa pozwali firmę NSO do sądu, twierdząc, że w ciągu zaledwie dwóch tygodni próbowano inwigilować za pomocą Pegasusa tysiąc czterystu użytkowników komunikatora WhatsApp. Amnesty International również przygotowała pozew przeciwko NSO. W następstwie postępowań toczących się przed sądami w Stanach Zjednoczonych, we Francji, w Izraelu, w Kanadzie i w innych krajach, do wiadomości publicznej trafiało coraz więcej informacji na temat nadużyć związanych z wykorzystaniem Pegasusa.

Zaczęło się również ukazywać coraz więcej naprawdę dobrych publikacji prasowych oraz naukowych na temat powstania i rozwoju branży komercyjnych „usług inwigilacyjnych” (intrusion as a service), a w szczególności firmy NSO. Przypominało to trochę wysiłki bohaterów przypowieści o ślepcach i słoniu, ale przyniosło lepsze efekty. Ekspertom od bezpieczeństwa cybernetycznego, naukowcom, dziennikarzom, a także szukającym sprawiedliwości ofiarom bezprawnej inwigilacji, działającym zarówno osobno, jak i w porozumieniu, udało się bowiem naszkicować całkiem kompletny obraz cyberinwigilacyjnego słonia.

Mogłoby się wydawać, że to wystarczy, by do powszechnej świadomości dotarła skala zagrożeń dla praw człowieka i prawa do prywatności – a jednak nawet najbardziej niepokojąco brzmiące nagłówki i najbardziej szczegółowe analizy kryminalistyczne znajdowały niewielki oddźwięk bądź wręcz nie znajdowały żadnego. Z wyjątkiem apeli ze strony Amnesty International i Citizen Lab oraz Specjalnego Sprawozdawcy ONZ do spraw promocji i ochrony prawa do wolności wyrażania opinii oraz wolności wypowiedzi nie słychać było żadnych głosów oburzenia, a opinia publiczna poświęcała całej sprawie niewiele uwagi. Żadne liczące się instytucje nie spieszyły się z nakładaniem ograniczeń na branżę usług inwigilacyjnych. Zyski NSO i liczba klientów firmy – w Europie, w Ameryce Północnej, na Bliskim Wschodzie i w Afryce – rosły szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. „Z naszego nielicznego grona zajmującego się tą problematyką wielokrotnie płynęły ostrzeżenia, że komercjalizacja nadzoru stwarza pole do systemowych nadużyć”, powiedział później Claudio, wspominając dekadę daremnych wysiłków i nieustającej frustracji. „Mało kto przejmował się naszymi ostrzeżeniami; większość ludzi podchodziła do nich całkowicie obojętnie. Każdy nowy raport, każdy nowy ujawniony przypadek wywoływał tak znikome zainteresowanie, że zacząłem się zastanawiać, czy podejmowane przez nas próby zwrócenia uwagi na ten problem przynoszą jakikolwiek skutek poza zaspokajaniem naszego własnego ego”.

Wyciek listy z numerami telefonów dawał nadzieję na zmianę tego stanu rzeczy.

Fragment książki Laurenta Richarda i Sandrine Rigaud, „Pegasus. Jak szpieg, którego nosisz w kieszeni, zagraża prywatności, godności i demokracji” w przekładzie Michała Strąkowa, która ukaże się 26 kwietnia nakładem wydawnictwa Insignis

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Sandrine i mnie sprowadziła do Berlina okazja, jaka w życiu dziennikarza trafia się rzadko i może nigdy się nie powtórzyć – szansa na opublikowanie materiału o znaczeniu istotnym dla całego świata. Tak się złożyło, że taksówka wioząca nas z lotniska do centrum miasta minęła w odległości zaledwie paru kilometrów Muzeum Stasi, mieszczące się w tym samym kompleksie budynków, w którym niegdyś rezydowała wschodnioniemiecka tajna policja, określana mianem „miecza i tarczy” komunistycznego państwa. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli zdecydujemy się podjąć nasze dziennikarskie śledztwo, będziemy musieli zmierzyć się z co najmniej kilkunastoma podmiotami państwowymi, gotowymi zaciekle bronić dostępu do swoich tajemnic, a także z wartą miliard dolarów firmą technologiczną, działającą pod ochronnym parasolem rządu. […].

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich