Od siedmiu lat nie zrobił filmu pełnometrażowego. Niby realizuje seriale, ale bez sukcesów. Najnowszy, „Kowbojka z Kopenhagi”, także nie powtórzy osiągnięć „Drive” (2011), którym Duńczyk oczarował świat. To zaledwie ciekawa, nieco senna produkcja, która za bardzo przypomina jego wcześniejsze dzieła.

Główną bohaterką jest Miu (Angela Bundalovic), dziewczyna talizman. W teorii przynosi swojemu „posiadaczowi” szczęście, w praktyce zaś przyciąga kłopoty. Trochę dlatego, że trafia do ludzi, którzy nie mogą liczyć na szczęście. Choćby albański alfons i jego podstarzała siostra marząca o dziecku. Czy ich marzenia w ogóle mogą się spełnić?

Czytaj więcej

„Pathaan”: Bollywoodzki James Bond

Pewnie nie, bo to produkcja filmowca lubującego się w opowieściach o brutalnych gangach i przemocy, o pustce i braku perspektyw. Tworzy neonowe opowieści neonoir, często skupiające się na autodestrukcyjnych bohaterach. Być może dlatego Miu niewiele się odzywa. Długo biernie egzystuje, snując się z kąta w kąt i pozwalając, by źle ją traktowano. Dopiero pod koniec historii przechodzi do działania.

Refn wypracował własny styl i w każdej kolejnej produkcji próbuje go rozwijać. Problem w tym, że obraz nieraz jest dla niego ważniejszy niż treść. Stąd „Kowbojka z Kopenhagi”, atrakcyjna wizualnie, ze świetnie dobraną muzyką, treściowo rozłazi się w szwach. Podąża w wielu kierunkach i nieraz myli tropy. Oszukuje widza. Niepokojąca atmosfera nie zastąpi tymczasem spójnej opowieści, tu nazbyt surrealistycznej, by można było potraktować ją poważnie.