Kobiety kontra mężczyźni. Czy aby na pewno?

Hasła o kobiecej energii, sprawczości, buntowniczości i zaufaniu swoim odczuciom przy bliższym zbadaniu okazują się służyć narzucaniu nowych ról społecznych. W ich ramach kobieta ma troszczyć się o planetę, wyrażać empatię i solidarność z innymi grupami wykluczonymi. Gdzie jest miejsce na jej indywidualizm?

Publikacja: 31.03.2023 17:00

Kobiety kontra mężczyźni. Czy aby na pewno?

Foto: mat.pras.

Niedawna dyskusja pod zapowiedzią jednego z odcinków podcastu firmowanego przez pismo „Kosmos dla Dziewczynek” doskonale ukazała konflikt między promowanym w mainstreamowych mediach rodzajem feminizmu a podstawowymi intuicjami, z powodu których wiele kobiet i dziewcząt w jakiejś mierze utożsamia się z feminizmem. Wspomniana zapowiedź, opublikowana 16 lutego, brzmiała:

„Zapomnij o księżniczkach! Postacie silnych dziewcząt, buntowniczek, niepokornych protagonistek i wojowniczek, masowo pojawiają się we współczesnej fantastyce młodzieżowej. Problem polega na tym, że jak »poskrobiesz« głębiej, te intrygujące heroiny niekoniecznie chcą zmiany społecznej i koncentrują się głównie na sobie. Czym jest fake feminizm, który zagnieździł się we współczesnej literaturze młodzieżowej, opowie ekspertka (…)”.

Po chwili okazało się, że krytyka „koncentracji na sobie” wzbudziła niesmak nie tylko u mnie. „Nie ma nic złego w indywidualistycznej pasji badawczej, bo napędza poznanie prawdy o świecie. Niepokoi mnie patriarchalna klisza, że jest coś niestosownego w tym, że kobieta myśli tylko o sobie, zamiast o innych” – skomentowała biolożka Karolina Królikowska. „Skoro już nawet nie można myśleć o sobie w tym całym feminizmie dla nastolatek, to o czym w ogóle myśleć?” – napisała feministka i socjolożka Katarzyna Szumlewicz, niejako powtarzając prawdę, że myślenie nienawiązujące do przeżywania jednostki jest nieludzkie. Co ciekawe, sama zaproszona do wygłoszenia podcastu ekspertka – literaturoznawczyni Weronika Kostecka – napisała, że jest „zaniepokojona” streszczeniem zaproponowanym przez redakcję „Kosmosu…” i poprosiła o zmianę opisu nagrania.

Prośba została wysłuchana, lecz próby redefinicji feminizmu pozostały. Dochodzące zewsząd – na pierwszy rzut oka wzmacniające również mnie – hasła o kobiecej energii, sprawczości, buntowniczości i „zaufaniu swoim odczuciom” przy bliższym zbadaniu okazują się nie być dla wszystkich kobiet. Idealnie pasuje tu cytat z mema z oburzonym pingwinem: „Ma być niepoprawnie, ale nie tak”. Narracje te bowiem często promują określoną agendę tego, co w ramach swej buntowniczości i sprawczości powinna robić kobieta: „troszczyć się o planetę”, wyrażać „empatię i solidarność” wobec innych dyskryminowanych grup, walczyć z „egoizmem, merytokracją i kulturą honoru” – a nawet z filozoficzną koncepcją samoposiadania – które mają wynikać z patriarchatu. Rolą kobiet ma być przejęcie języka psychoterapii nie jako pomocniczego narzędzia, lecz jako zasady życia.

Coraz częściej przyjmuje to formę esencjalizmu w nowych szatach: mężczyzna jest dumnym ze swoich osiągnięć egocentrykiem, a rolą kobiety jest bezosobowa (bo wykuwanie indywidualności to „przywilej”) troska o innych. Owszem przypomina to katolicką narrację o stworzeniu kobiety do „relacyjności”, lecz media takie jak „Wysokie Obcasy” chcą po prostu odwrócić wartościowanie rzekomej „kobiecej” i „męskiej” natury. Sądzę, że jest to zjawisko istotniejsze niż sprzeciw liberalnych środowisk wobec nauczania katolickiego w zakresie aborcji. Cóż bowiem z tego, że mainstream pozwala mi być egocentryczką w kwestii usunięcia płodu, jak nie mogę być egocentryczką w innych dziedzinach – jak loty samolotem, noszenie ubrań z wiskozy (bo przecież też szkodzą planecie, mimo że mniej i są milsze niż poliester) czy niuansowanie spraw politycznych według własnych odczuć i interesów?

Czytaj więcej

Protesty Strajku Kobiet. Uczestnictwo ważniejsze niż lockdown

Kobieta jako tło

Przykłady „nowego esencjalizmu” można mnożyć. Filozofka Nancy Fraser w licznych tekstach uznaje „merytokrację” za zjawisko męskie, któremu ruch feministyczny powinien się sprzeciwiać, promując „troskę i współzależność”. W zbiorze esejów „Drogi feminizmu” pisze: „Z pewnością elementem ducha neoliberalnego kapitalizmu jest (...) maskulinistyczna koncepcja wolnej, nieskrępowanej ograniczeniami, samokształtującej się jednostki”. Oczywiście, jeżeli uznamy coachingową nowomowę i ozdabianie planera z „zadaniami do wykonania” przez instagramową „that girl” za przejaw krytykowanych przez Fraser „neoliberalizmu i merytokracji”, należy się zgodzić, że w takim kieracie również brakuje miejsca na realizację indywidualności człowieka, w tym przypadku kobiety. Trudno jednak nie zauważyć, że w krytyce merytokracji chodziło Fraser o coś więcej: o to, że kobieta, która jest dumna z własnych osiągnięć – nawet jeżeli jej egocentryzm stanowi paliwo dla jej działalności „dla świata” – rzekomo tak naprawdę „kopiuje” mężczyznę, dopasowuje się do świata mężczyzn i nie może się nazywać spadkobierczynią feminizmu. Potwierdza to wskazanie przez Fraser w innym eseju, iż pojęcia „różnorodność”, „pozytywne wzmocnienie” i „brak dyskryminacji” „identyfikowały postęp raczej z merytokracją niż z równością”. A więc: „grzesznie” pokazywały, że szacunek dla różnorodności powinien oznaczać, że należy zwracać uwagę na różne punkty widzenia czy pomysły, nie kierując się uprzedzeniami, że autorkami tych pomysłów są kobiety.

Przez uwagi osób takich jak Fraser obiecujące słowo „różnorodność” oznacza dziś raczej nie agorę pełną różnobarwnych poglądów, lecz „upupienie” pewnych osób i grup. Otwarcie na różnorodność, na „nową perspektywę” to otwarcie nie na indywiduum, ale m.in. na kobiety z odgórnie przypisaną im „misją”.

Dobrze pokazuje to sposób, w jaki w jednym z wywiadów reżyserka adaptacji Mickiewiczowskich „Dziadów” Maja Kleczewska interpretowała postać Konrada, graną u niej przez kobietę: „Pytanie o to, kim jest Konrad, to tak naprawdę pytanie o diagnozę czasów, w których powstaje spektakl. Dziś Konrad jest kobietą, bo rewolucja nie może pochodzić z dotychczas zastanego porządku, tylko z nowej myśli, nowej perspektywy. A głos kobiet w XXI wieku na całym świecie jest głosem najbardziej wyrazistym i słyszalnym. W tym ruchu pojawia się obietnica, że nowe liderki nie siądą na stołkach władzy i nie wejdą w patriarchalne ramy, podliczając PKB, tylko będą walczyć o harmonijny rozwój, dobrostan, empatię, planetę” – mówi.

W opisie postaci Konrada kobietom zostają przypisane konkretne zadania – tak jakby za graniem Konrada przez kobietę nie mógłby iść (tak jak w przypadku grania go przez mężczyznę) „kręcący gwiazdy swoim duchem” romantyczny indywidualizm śpiewaka-patrioty mającego własny sposób na uratowanie polskiej wspólnoty, niezrozumianego – jak pokazał Mickiewicz – przez wszystkich innych. Konrad Kleczewskiej jest zrozumiany przez lewicowo-liberalne plemię, które tłumnie wykupiło bilety w kontrze do PiS-owskiej kurator oświaty Ewy Nowak. Obie strony są siebie warte, bo jej żądania uczynienia z „Dziadów” sztampowej akademii patriotycznej również trąciły tabloidowością.

Znamiennym przejawem nowej esencjalizacji kobiet jest abstrakt tekstu, jaki nadszedł do recenzji w jednym z humanistycznych czasopism: „Ludzka rozumność (…) instrumentalnie wykorzystuje rozbieżności standardów Ja oraz wybranych wartości. (…) Zwracam uwagę na to, że Ulisses – wyrachowany i bezwzględny, swój sukces i mądrość zawdzięcza napotkanym kobietom, i to ich wiedza i wrażliwość umożliwia mu powrót do Itaki. (…) »Antropoceńczyk« – współczesny człowiek – uparty, bezwzględny i wszechwiedzący zatraca się w panowaniu nad- i na Ziemi. Zatracił »zmysł tragizmu«. (…) Wypracowana autonomia i samowiedza nowoczesności (…) w kontekście zagrożenia kryzysem klimatycznym odsłania Janusowe oblicza” – pisze autor.

Zatem zgodnie z jego wizją mądrość kobiet nie może być relatywistyczna (nie może „instrumentalnie wykorzystywać rozbieżności standardów Ja oraz wybranych wartości”). Kobiety mają dostarczać mężczyźnie mądrości, lecz same nie być autonomiczne. Ich mądrość nie ma być eksponowana (co stanowiłoby ich osobisty sukces), lecz stanowić tło dla mężczyzny. Pojawia się także oczywiste powiązanie roli kobiet z troską o klimat. Kobieta nie może być „antropoceńczykiem”, kimś, kto mówi, że człowiek ze swoją mocą umysłu – w tym ona – jest potęgą.

Nową esencjalistyczną narrację można krótko scharakteryzować w następujący sposób: kobiety nie powinny traktować feminizmu wyłącznie jako „warunku wstępnego”, pozwalającego im być wysłuchanymi czy docenionymi jako indywidua na równi z mężczyznami. Nie powinny traktować go tak jak, powiedzmy, sztuki logicznej argumentacji, która nie jest celem samym w sobie, ale narzędziem, by wyrazić ważne dla osoby mówiącej treści. Wręcz przeciwnie, to sama agenda feministyczna ma być celem samym w sobie, już ustala, co należy robić i mówić. W „nieesencjalistycznym” świecie feministycznym Konrad grany przez kobietę by nie dziwił, ale czy koniecznie musiałby reprezentować dobroczynną posłankę opozycji, poparcie dla UE oraz troskę o planetę?

Podążanie przez człowieka płci żeńskiej za własnymi myślami i uczuciami na nowo może spotkać się z zarzutem, nad którym ubolewała Simone de Beauvoir: „Mężczyzna jest definiowany jako istota ludzka, a kobieta jako istota kobieca – kiedykolwiek zaczyna zachowywać się jak człowiek, mówi się o niej, że imituje mężczyznę”. Przypomina mi się też polemiczny komentarz Justyny Melonowskiej do następujących słów Jana Pawła II z listu „Mulieris dignitatem”: „W imię wyzwolenia się od »panowania« mężczyzny, kobieta nie może dążyć do tego, by – wbrew swojej kobiecej »oryginalności« – przyswajać sobie męskie atrybuty”. Melonowska pyta: „Możemy pytać, czym są owe »męskie atrybuty« i czym jest »istotne bogactwo« kobiety. Krytykując »maskulinizację« kobiet, trudno wszak nie zauważyć, jak wiele przyniosło im właśnie to, że (…) sięgały po atrybuty męskie”. Zwolenniczki feminizmu nieesencjalistycznego mówią, że duma z własnych zasług, samoposiadanie, poczucie odrębności siebie od reszty świata, to nie cechy męskie, ale po prostu ludzkie. Tymczasem nowy esencjalizm, negując rolę indywidualności, stawia na przynależność grupową: kobiety kontra mężczyźni, i mówi, że wspomniane cechy są narzucane przez patriarchat, a kobiety „powinny” myśleć inaczej niż on.

Jeżeli modę na feminatywy powiążemy z falą nowej esencjalizacji kobiet, stają się one podejrzane. Osobiście uważam, że nie ma nic złego w takich słowach jak „dyrektorka”, „lekarka” czy nawet mniej popularna „polityczka”. Jednak warto zadać pytanie, czy uparte mówienie „światowy dzień pisarek i pisarzy”, „konferencja studentek i studentów”, „spotkanie prezydentów i prezydentek”, nie ma aby na celu sygnalizowania nam, że „pisarki”, „studentki” i „prezydentki” jako grupy mają do zaoferowania coś istotowo innego niż mężczyźni, dysponują szczególnym zmysłem empatii i walki z faszyzmem? Nie jest zaś pod tym względem podejrzana „herstoria”, czyli przypominanie o zapomnianych kobietach pisarkach, filozofkach, naukowczyniach. Wszak chodzi tu o docenienie konkretnej osoby, która w duchu samoposiadania i romantycznego uporu realizowała swoje pasje.

Czytaj więcej

Spór o „Amoris Laetitia”. Komu nie podoba się adhortacja papieża

Utopia powszechnej równości

Problem przynależności grupowej jest zresztą ciekawym wątkiem w debacie wokół „nowego esencjalizmu”. Znanym już w mainstreamie przykładem wymagania od kobiet, by „nie myślały tylko o sobie”, ale wspierały wszelkie dyskryminowane grupy, jest niepisany obowiązek wsparcia mniejszości osób transgenderowych. Odmowa zastąpienia słów „kobieta” i „matka” specyficznymi pojęciami takimi jak „osoba z macicą”, „osoba rodząca” (powstałymi, aby nie urazić tych, którzy nie identyfikują się jako kobiety), grozi oskarżeniem o transfobię i bycie TERF-em („radykalną feministką wykluczającą osoby trans”).

Ale sposób, w jaki „nieprawomyślne” feministki – jak Iza Palińska, Zuzanna Jakowicka czy wspomniana już Katarzyna Szumlewicz (a także liczni mężczyźni publicyści, np. Amerykanin Mark Lilla) – krytykują stosujący te oskarżenia ruch „woke”, często polega na przypisywaniu winy nie temu, że według owego ruchu to przynależność grupowa definiuje człowieka, odbierając mu (również polityczną) indywidualność, ale temu, że ruch ten ma odznaczać się klimatem akceptacji publicznego znaczenia subiektywnych odczuć, kultywacji indywidualności i… romantyzmu.

Można zapytać, czy jest to słuszny kierunek, zwłaszcza dla feministek? Wszak wielokrotnie to dążenia kobiet, zabieranie przez nie głosu w sprawach rodzinnych i publicznych, były wyszydzane jako „subiektywne bajania”. Przede wszystkim zaś, czy oskarżanie „woke” genderowców o indywidualizm i subiektywizm – ergo: skupienie na sobie – nie przeczy zjawisku, że przeciwne „nowej esencjalizacji” kobiety nie chcą właśnie, aby zakazywać im „myślenia o sobie”?

Jednak się okazuje, że ruch krytyczny wobec gender w ostatecznym rozrachunku tak naprawdę broni pozytywnie rozumianego indywidualizmu i subiektywizmu jednostki kobiety. Gdy krytykowana jest konieczność szczególnej troski o osoby, które w swym subiektywnym rozpoznaniu uważają, że są niebinarne (czymś pomiędzy kobietą a mężczyzną), tak naprawdę krytykowana jest kolektywizacja: dziś to „niebinarny”, czyli ktoś należący do osobnej grupy aktywistycznej, przejmuje w kulturowym wyobrażeniu rolę kobiety, która dzięki emancypacji po swojemu, wyrażając swoją indywidualność, łączy cechy przypisywane mężczyznom z cechami przypisywanymi kobietom – na przykład ciekawość świata z szykownością – czyniąc je cechami ludzkimi, swoimi.

A przecież „każda osoba, która nie mieści się w kulturowo zdefiniowanych rolach, zachowaniach czy cechach typowo męskich czy typowo kobiecych, jest niebinarna” – pisze w eseju „Dlaczego kobiety nie chcą być osobami z macicami?” Magdalena Grzyb, odwołując się do klasycznego rozumienia płci społeczno-kulturowej. Okazuje się, że narracja krytyczna wobec gender broni prawa kobiety do bycia – w nieaktywistycznym znaczeniu tego słowa – osobą „niebinarną”, a wręcz „queerową”: osobą o różnorodnych cechach, poglądach i upodobaniach, nawet bardzo dziwnych. Rezerwacja „niebinarności” czy „queerowości” dla osobnej grupy, oparcie samoidentyfikacji płciowej na dość przaśnych stereotypach, kończy się wspomnianym już ścisłym definiowaniem, jakie cechy ma mieć kobieta.

Magdalena Grzyb zauważa również, że ruchowi queer chodzi o „przeprowadzenie oddzielenia funkcji seksualnych i rozrodczych od kategorii podmiotowej »kobieta«. Kobieta to istota ludzka, a co za tym idzie, podmiot prawny, posiadający pełnię istnienia rozciągniętą w czasie od narodzin do śmierci poprzez różne fazy życia. Osoba rodząca istnieje zaś tylko w momencie porodu – nie posiada przeszłości ani przyszłości”. Trudno tych słów nie postrzegać jako wsparcia kobiety jako indywiduum, niezależnie od tego, czy jej czyny są esencjalnie „kobiece”. Sama wolałabym być określana właśnie jako spójny podmiot, a nie zbiór niepołączonych ze sobą zdarzeń z życia.

„Feminizm miał być ruchem politycznym, ale uciekł od złego wizerunku w stronę utopii powszechnej równości” – słusznie stwierdza Zuzanna Jakowicka. Jest to przekorne wezwanie do powrotu do partykularyzmu, do walki z przekonaniem, że kobiety „muszą” rozszerzać swoje zainteresowania na sojusznictwo z ruchem LGBT+, klimatycznym czy prozwierzęcym. Renesans partykularyzmu, słusznie budzącego skojarzenia z indywidualizmem, stanowi – jak wskazywałam w „Ontologii symetryzmu” – wyzwanie i zarazem ożywczą myśl, wręcz ratunek i oddech na spolaryzowanej scenie politycznej, gdzie walczą ze sobą dwie perspektywy uniwersalistyczne – jedna „religijno-prawnonaturalna”, druga „empatyczno-oświeceniowa” (wybitny politolog Reinhart Kosseleck to oświeceniu, a nie romantyzmowi, przypisywał „nadopiekuńczość”, którą dziś można dostrzec na edukacyjnych planszach „woke”… Romantyzm byłby raczej samodzielnym wykuwaniem sobie „walidacji”).

W kontekście feminizmu rezygnacja z uniwersalizmu pozwala nie tylko efektywniej zadbać o specyficzne interesy kobiet jako grupy (dostępność opieki ginekologicznej i żłobków, walka z napaściami seksualnymi, egzekwowanie alimentów). Pozwala również konkretnym kobietom na większą możliwość poszukiwań intelektualnych i wyrażania siebie. Wymagana obecnie maksymalizacja empatii ma bowiem drugą stronę medalu w postaci maksymalizacji pogardy i prześmiewczości wobec każdego działania tych, którzy wykażą się w jakiejś kwestii „brakiem empatii”. We współczesnym feminizmie – jak i w całym liberalnym świecie – zanika zasada, że jeżeli jakiś polityk nie wyrządził szkody mi osobiście, przeciwnie: bronił jakiejś ważnej dla mnie sprawy, lecz wypowiedział się źle o jakiejś grupie, to „muszę” się z tą grupą solidaryzować, inaczej będę „taka jak wróg”. Prowadzi to do polaryzacji przy jednoczesnym fałszywym utrzymywaniu, że to wyłącznie strona prawicowa dzieli społeczeństwo. Konsekwencją takiej krytyki indywidualizmu jest nie tylko zanik szans na sojusze, które mogłyby naprawić pewne problemy kraju, ale także sytuacja, w której pochylenie się nad jakąś grupą czy osobą przestaje być łaską, której wspaniałomyślnie udzielam jako człowiek i obywatelka, jako „Konrad z Wielkiej Improwizacji”, a zaczyna być obowiązkiem.

Rezygnacja z wymagania od kobiet, że nie reprezentują rzekomo „zgodnej z ich naturą” określonej agendy politycznej (jak walka z merytokracją), pozwoli na dostrzeżenie feminizmu w jego pierwotnym założeniu – tym, które ujawniło się w dyskusji pod „Kosmosem dla Dziewczynek”. Kto jest większą feministką, realizatorką hasła „nigdy nie będziesz szła sama”: osoba, która w mediach społecznościowych wytyka dziewczynie o bardziej zniuansowanych poglądach na aborcję „pasywną agresję” i to, że „była widziana w kościele”, czy też zwolenniczka państwowego mieszkalnictwa, która – mimo różnicy poglądów – pod tekstem opowiadającym się za dominacją wolnorynkowej deweloperki broni jego autorki przed niewybrednymi komentarzami na temat jej wyglądu?

Anna Czepiel jest filozofką, poetką, autorką książek „Szczęśliwy człowiek kontra dobry obywatel?” (2017) i „Ontologia symetryzmu” (2021).

Niedawna dyskusja pod zapowiedzią jednego z odcinków podcastu firmowanego przez pismo „Kosmos dla Dziewczynek” doskonale ukazała konflikt między promowanym w mainstreamowych mediach rodzajem feminizmu a podstawowymi intuicjami, z powodu których wiele kobiet i dziewcząt w jakiejś mierze utożsamia się z feminizmem. Wspomniana zapowiedź, opublikowana 16 lutego, brzmiała:

„Zapomnij o księżniczkach! Postacie silnych dziewcząt, buntowniczek, niepokornych protagonistek i wojowniczek, masowo pojawiają się we współczesnej fantastyce młodzieżowej. Problem polega na tym, że jak »poskrobiesz« głębiej, te intrygujące heroiny niekoniecznie chcą zmiany społecznej i koncentrują się głównie na sobie. Czym jest fake feminizm, który zagnieździł się we współczesnej literaturze młodzieżowej, opowie ekspertka (…)”.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi