Sławomir Szmal: Tylko rodzina i piłka ręczna

– Mogliśmy zdobyć więcej medali, wielu kolegów się z tym zgadza. Brakowało stabilizacji, zawsze po sukcesach przychodziły dalsze miejsca. To złożony temat. Można byłoby książkę napisać – mówi trzykrotny medalista mistrzostw świata, Sławomir Szmal.

Publikacja: 13.01.2023 17:00

Sławomir Szmal: Tylko rodzina i piłka ręczna

Foto: WOJCIECH STROŻYK/REPORTER

Plus Minus: Trener powiedział panu kiedyś, że linia szóstego metra oddziela w piłce ręcznej ludzi normalnych od szaleńców. To prawda?

Odpowiedziałem mu, że raczej oddziela pospólstwo od arystokratów. Trochę mocno, choć w żartach. Bramkarz jednak faktycznie w naszym sporcie może więcej. Zawodnicy biegają po całym boisku, a w pole karne wejść nie mogą. Poza tym ta linia nie robi różnicy. Zawsze na boisko wychodzi zespół i to on musi pokazać charyzmę, waleczność, czasem odrobinę szaleństwa. Właśnie taki zestaw cech daje szansę na sukces.

Bramkarz musi zaprzyjaźnić się z bólem?

Nie spotkałem w karierze bramkarza, którzy skarżyłby się na ból od uderzenia piłką. Gorzej mają raczej zawodnicy z pola. Oni spotykają się na boisku z rywalami, a nie z piłką. Słuchałem opowieści obrońców: Artura Siódmiaka, Piotra Grabarczyka. Wyjaśniali, jak próbowali podczas meczu przede wszystkim trafić przeciwnika, niekoniecznie piłkę.

Jeśli na bramce nie boli, to co ze strachem?

Bałem się jeszcze jako dziecko. To element, który faktycznie widać w procesie szkolenia młodych ludzi na pozycji bramkarza. Zawsze na początku przygody z piłką ręczną rzuty z bliskiej odległości wywołują strach: zawodnicy zasłaniają głowę, chowają się za słupek. Człowiek z czasem musi sobie jednak zdać sprawę z tego, po co stoi w bramce i jakie są jego zadania. Ta obawa mija.

Uprawiacie sport, w którym nie brakuje urazów. Ile miał pan podczas kariery sportowej operacji?

Jedenaście. Po pięć na każde kolano, do tego zabieg kości jarzmowej. Piłka ręczna to sport urazowy. Można oczywiście przejść przez karierę bez poważnej kontuzji, to szczęście mieli chociażby Mariusz Jurasik czy – poza tym nieszczęśliwym wypadkiem, kiedy stracił oko – Karol Bielecki. Moje problemy mogły wynikać z tego, że nie lubiłem chodzić do fizjoterapeuty. Cały czas poświęcałem na trening, może było go zbyt dużo. Nie zmieniłbym jednak w mojej karierze ani jednego dnia.

Dziś płaci pan za nią rachunek?

Nie zaczynam dnia od Voltarenu, czuję się naprawdę dobrze. Mam tylko taki problem, że kocham góry, a przy schodzeniu pojawiają się problemy. To efekt wspomnianych zabiegów.

Jak to jest, kiedy stoisz w bramce i nagle czas zaczyna zwalniać?

Zdarzyło mi się to może trzy–cztery razy w karierze. Miałem wrażenie, że nagle jest bardzo dużo czasu, mogę wystawić rękę do lecącej piłki, zastanowić się nad kolejnym ruchem. Mówimy o pewnym rodzaju „flow”, szczególnym przypadku koncentracji. Zawsze przed meczem starałem się szukać wyciszenia. Budować koncentrację. Jako sportowcy nie jesteśmy jednak wyjątkami. Wydaje mi się, że podobne stany mogą przeżywać także artyści, a nawet ludzie pracujący w fabryce przy taśmie.

Macie na decyzję ułamki sekund. Obrona w piłce ręcznej to instynkt czy także analiza rywali?

Czas na reakcję jest wystarczający. Istotniejszy jest moment, w którym ją wykonasz. Ta sztuka wymaga ciągłego doskonalenia i jest uzależniona od wielu czynników. Czasem można przecież zareagować zbyt wcześnie, dając rywalowi czas na zmianę decyzji. Dziś nawet 70 proc. interwencji wynika jednak z analizy rywali. Kiedyś nie mieliśmy dostępu do takiej ilości informacji i materiałów. Sport się jednak zmienia. Dziś musisz być nie tylko lepiej poinformowany, ale także jeszcze sprawniejszy, szybszy i silniejszy, aby grać na najwyższym poziomie. Inna jest też świadomość samych sportowców. Popatrzmy choćby na sztaby trenerskie: kiedy debiutowałem w reprezentacji, selekcjoner miał szkoleniowca bramkarzy, fizjoterapeutę oraz lekarza, a dziś takich ludzi jest w reprezentacji Polski jedenastu. Zawodnicy dostają dzięki nim znacznie więcej bodźców. My pewne doświadczenia zdobywaliśmy z czasem, który dziś młodzież oszczędza. Wiele rozwiązań dostają już na początku kariery i tylko od ich inteligencji zależy, jak je wykorzystają.

Pan na pierwsze zgrupowania jeździł z komputerem, tyle że stacjonarnym…

Graliśmy głównie w wyścigi samochodowe. Woziłem ze sobą komputer i kierownicę, zajmowało mi to całe siedzenie w samochodzie. Siadaliśmy, zabijaliśmy czas, musiało to wyglądać komicznie. Wspominam jednak ten czas miło, jeździliśmy na obozy głównie do Spały. Wszystkie te centralne ośrodki sportu są trochę oderwane od świata. Sami musieliśmy sobie organizować czas. Były kuligi, ogniska – budowaliśmy dzięki temu relacje. To ważne w każdej drużynie.

Dlaczego stanął pan w bramce, skoro tata – też piłkarz ręczny – grał w polu?

Zawsze na boisku było we mnie trochę egoisty. Zdarzało mi się grywać w polu, ale zauważałem, że tylko ja rzucam na bramkę, choć obok mnie było przecież jeszcze pięciu innych zawodników. Nigdy nie umiałem też odpuścić. Pamiętam, jak jeden z przeciwników zszedł z boiska z płaczem, mówiąc, że go szczypię i gryzę. Trochę podkręcał, ale musiałem go kryć indywidualnie, więc robiłem wszystko, aby piłki nie dostał. Może więc lepiej było zostać na bramce.

Ma pan to po tacie?

Ojciec faktycznie jest zacięty. Wszystko, za co się bierze, robi bardzo dokładnie. Był też jako trener wymagający, ale przede wszystkim w stosunku do mnie. Oczekiwał więcej niż od kolegów. Odbierałem to bardzo pozytywnie. Chciałem udowodnić sobie i jemu, że mogę zrobić coś lepiej. Mój syn Filip też ma bardzo mocny charakter, czasem się ścieramy. Jestem w niektórych kwestiach dość wymagający.

A co ma pan po mamie?

Empatię. Potrafię dostrzec drugą osobę, która stoi gdzieś z boku. Szacunek wobec innych to chyba najważniejsze, czego nauczyli mnie rodzice.

Religia zawsze zajmowała w waszym domu ważne miejsce?

Chodziliśmy co niedzielę do kościoła. Wiara zawsze była ze mną i z wiekiem się pogłębiała. Ciągle we mnie jest. To pomaga. Dzięki wierze mam to szczęście, że trafiam na dobrych ludzi. Znalazłem się w środowisku, na którym się nie zawiodłem. To chyba w stosunkach między ludźmi najważniejsze. Nigdy nie przekładałem jednak kwestii wiary na sprawy boiskowe. To byłoby nieuczciwe w stosunku do przeciwnika, bo gdyby przecież każdy prosił Boga o wygraną dla swojego zespołu, to miałby on problemy z rozstrzygnięciem.

Jak poznał pan żonę?

Podczas czuwania nocnego w kościele, podszedłem do niej podczas przerwy. Miałem siedemnaście lat, ona – szesnaście. Aneta mieszkała trzynaście kilometrów ode mnie, niełatwo było się spotkać. Pociągi nie jeździły zbyt często, zostawał rower. Zdarzało mi się tak zapędzić, że zapominałem o koledze, który jechał za mną. Mieliśmy się wymieniać na prowadzeniu jak kolarze, a ja go gubiłem. Wzięliśmy ślub po pięciu latach. Jesteśmy razem do dziś.

Sportowiec żyje w delegacji. Było jej trudno?

Nigdy o to nie pytałem. Nawet dziś, kiedy wyjeżdżam w delegację, chcę jak najszybciej wrócić do domu. Podobnie było podczas kariery. Zawsze staraliśmy robić wiele rzeczy wspólnie, wszystkie ważne decyzje podejmowaliśmy razem. Nigdy nie usłyszałem od Anety, że robię coś tylko dla siebie i nie patrzę na rodzinę. Wręcz przeciwnie. Nie wyobrażam sobie związku, w którym przez sto czy dwieście dni w roku jestem poza domem.

Sportową karierą zapewnił pan rodzinie dostatnie życie?

Myślę, że tak. Wiadomo, że niektórym zawsze jest mało, ale ja uważam, że w życiu trzeba zachować balans i mieć świadomość własnych potrzeb. Wymierzyć, ile człowiek chce mieć z życia, ale ile poświęcić pracy. Ja chyba czasem przeginam. Coraz częściej myślę, że może dotarłem do momentu, w którym warto bardziej poświęcić się bliskim, zwłaszcza synowi, który za chwilę będzie pełnoletni, wyjdzie z domu i sam będzie zakładał rodzinę.

Pan zawsze dążył do samodoskonalenia, o czym świadczy wyjazd do Szwecji w wieku trzydziestu lat…

Zdając pracę licencjacką, dostałem pytanie o rozwój techniki u zawodników. Teoretycznie dzieje się to jedynie w młodym wieku, ale ja się z tezą nie zgodziłem i mogłem oblać egzamin. Podparłem się jednak między innymi swoim przykładem. Kiedyś moim atutem była szybkość, ale z czasem zacząłem dostrzegać, jak dużo można zyskać dobrym ustawieniem i ile jest różnych technik obron rzutów ze skrzydła czy drugiej linii. Chciałem połączyć atuty bramkarzy ze Skandynawii oraz Bałkanów, którzy wówczas byli w naszym fachu najlepsi. Wiedziałem, że nawet w wieku trzydziestu lat można zmienić technikę. Był wśród członków komisji egzaminacyjnej moment konsternacji, ale zaliczyłem.

Czytaj więcej

Kibice w odwrocie, kasa w natarciu

To prawda, że w młodym wieku zdarzało się panu ze zmęczenia przysypiać w pociągu i przez sen robić szpagaty?

Lubię się zmęczyć. Piętnaście minut na leżaku podczas wakacji to mój rekord. Niewykluczone, że w młodości przesadzałem z pracą. Faktycznie zdarzało się jednak, że siedząc w przedziale, nagle lądowałem na ziemi w szpagacie. Spałem, śniła mi się lecąca piłka, chciałem ją odbić. Człowiek, który siedział naprzeciwko wstał, pokazał ręką, że jestem nienormalny i wyszedł. Innym razem strąciłem ze stolika kawę. Zdarzało mi się też budzić w nocy, robiąc interwencję. Wciąż to mam. Oglądam mecz, widzę piłkę, noga reaguje. To odruch bezwarunkowy.

Co dziś wspomina pan jako największy sukces w karierze?

Nie patrzę na nią jednostkowo, tylko jako na całość. Wiadomo jednak, że zawsze największe emocje wzbudzały we mnie mecze reprezentacji. Zakładając bluzę z orzełkiem, spełniałem marzenie małego dziecka.

Największa trauma to igrzyska?

Umiem pogodzić się z porażką, potrafię ją znosić. Sport mnie tego nauczył. Nie tylko faktu, że są od ciebie lepsi, ale także świadomości, że kiedy pojawi się kolejna szansa, może następne igrzyska, tylko od ciebie zależy, jak się do niej przygotujesz. Ale kolejnych igrzysk nie było już po Rio de Janeiro. Coś się kończyło. To był trudny moment, byliśmy naprawdę blisko. Widziałem emocje Karola Bieleckiego czy Piotra Wyszomirskiego, którzy grali wówczas rewelacyjnie.

Tałant Dujszebajew stworzył wówczas w reprezentacji oblężoną twierdzę?

Mam wrażenie, że zamknięty zespół budował raczej Bogdan Wenta. Dujszebajew zawsze był wymagający, jeśli chodzi o drużynę oraz realizację założeń. Miał też skłonność do mocnych wypowiedzi, co mogło rzutować na odbiór jego pracy. Przeciwnie można było oceniać Michaela Bieglera, który sprawiał wrażenie aroganta, ale wcale taki nie był. Przejął też kadrę w trudnym czasie, po Wencie. Poukładał ją na swój sposób, osiągnął sukces. To cecha dobrego trenera.

Wenta był człowiekiem, który wyleczył polską piłkę ręczną z kompleksów?

Przekonywał, że od rywali różni nas tylko kolor koszulek. Był świetnym selekcjonerem. Potrafił w odpowiednim czasie doskonale dobrać ludzi. Niektórzy byli przecież w kadrze już wcześniej, dołączyli do nich Bartosz Jurecki, Michał Jurecki, Tomasz Tłuczyński czy Krzysztof Lijewski. Zbudował grupę, w której potrafiliśmy razem dobrze funkcjonować.

Zdobyliście trzy medale mistrzostw świata, graliście w półfinale igrzysk. Czuje się pan dziś sportowcem spełnionym czy w sercu tkwi olimpijska zadra?

Mogliśmy osiągnąć więcej, zwłaszcza w latach 2007–2012. Stać było nas na to, aby dać kibicom więcej emocji. Wielu kolegów się ze mną zgadza. Parę rzeczy na pewno dało się zrobić lepiej i inaczej. Prawdopodobnie tych medali mogłoby być więcej. Brakowało stabilizacji, zawsze po medalach przychodziły dalsze miejsca. To złożony temat. Można byłoby książkę napisać.

To może najwyższy czas?

Jestem nudnym gościem – tylko rodzina i piłka ręczna. Zawsze byłem radykalny, jeśli chodzi o higienę oraz dyscyplinę. Do pewnych rzeczy dochodziłem jednak późno. Wiedzę o zdrowym odżywianiu nabyłem dopiero przed trzydziestką. Dziś młodzi mają pod wieloma względami łatwiej.

Czytaj więcej

Sportowa pralnia

Mówiliśmy o sukcesach i porażkach. Największa trauma to uraz Karola Bieleckiego?

Miałem z tym olbrzymi problem, to wręcz Karol musiał mnie pocieszać. Jest moim przyjacielem. Widziałem, jak dużo znaczy dla niego sport. Jeden incydent mógł zmienić w jego życiu wszystko. Sam też przeżyłem trudną sytuację. Nikt mnie nie znał, grałem w Warszawie. Zerwałem więzadła krzyżowe, lekarz powiedział: „To koniec kariery”, ale po pół roku wróciłem do gry. Przypadek Karola był jednak inny. Nie wyobrażałem sobie, że można funkcjonować w sporcie bez oka, a on został najlepszym zawodnikiem igrzysk. Trudno o lepszy przykład, jak dzięki pracy i motywacji można przezwyciężyć trudności.

Pana rówieśnicy – Otylia Jędrzejczak, Adam Korol, Grzegorz Kotowicz, Sebastian Świderski – biorą na siebie odpowiedzialność za los swoich dyscyplin, zostają prezesami związków sportowych. To może znak, że nadszedł czas?

To chyba naturalna kolej rzeczy. Dorastamy do ważnych decyzji. Jedni chcą trenować reprezentację Polski, inni otwierają biznes, a jeszcze inni zabierają się za zarządzanie związkami sportowymi. Ja wciąż się uczę. Dobrze współpracuje mi się z prezesem Henrykiem Szczepańskim, który ma olbrzymie doświadczenie. Chcę zmieniać polską piłkę ręczną, ale na dziś moja odpowiedź na pytanie, czy chcę być prezesem, brzmi: „Nie wiem”.

Plus Minus: Trener powiedział panu kiedyś, że linia szóstego metra oddziela w piłce ręcznej ludzi normalnych od szaleńców. To prawda?

Odpowiedziałem mu, że raczej oddziela pospólstwo od arystokratów. Trochę mocno, choć w żartach. Bramkarz jednak faktycznie w naszym sporcie może więcej. Zawodnicy biegają po całym boisku, a w pole karne wejść nie mogą. Poza tym ta linia nie robi różnicy. Zawsze na boisko wychodzi zespół i to on musi pokazać charyzmę, waleczność, czasem odrobinę szaleństwa. Właśnie taki zestaw cech daje szansę na sukces.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem