Joanna Kluzik-Rostkowska: Kaczyński stał się innym człowiekiem

Jarosław Kaczyński nie wymagał ode mnie ustępstw, naginania poglądów do sytuacji politycznej. Dziś widzę absolutnie innego człowieka, pełnego złości, nierozumiejącego świata. Rozmowa z Joanną Kluzik-Rostkowską, posłanką PO, byłą minister pracy oraz edukacji

Publikacja: 08.07.2022 10:00

„Dobrze wyglądasz w takiej czerwonej marynarce” – powiedział Donald Tusk przed konwencją Platformy O

„Dobrze wyglądasz w takiej czerwonej marynarce” – powiedział Donald Tusk przed konwencją Platformy Obywatelskiej. – Występowałam w wielu marynarkach, nie sądziłam, że ta jest jakaś wyjątkowa. Na zdjęciu Joanna Kluzik–Rostkowska na zjeździe PO, 11 czerwca 2011 r.

Foto: Wojciech Stróżyk/REPORTER

Plus Minus: Podoba się pani styl, w jakim były premier Donald Tusk wrócił na scenę polityczną?

Zdecydowanie tak. Donald Tusk zagwarantował nam szybki powrót do roli niekwestionowanego lidera opozycji. Przed jego powrotem notowania spadały, na chwilę wyprzedził nas nawet Hołownia. Wrócił Tusk, wróciła pozycja Platformy. Byłam jedną z osób, które gorąco go do tego powrotu namawiały.

Ale też jego powrót oznacza powrót do agresywnej retoryki i silnej polaryzacji sceny politycznej.

Z Tuskiem czy bez agresja i polaryzacja towarzyszą polskiej polityce od lat. W mojej opinii punktem zapalnym było jedno z pierwszych wystąpień Jarosława Kaczyńskiego po wyborach w 2015 roku. Krzyczał wtedy w stronę opozycji o komunistach, złodziejach, gorszym sorcie. To było zadziwiające, nie rozumiałam intencji. Czas kampanii to uwypuklanie różnic, gra na emocjach. Tyle że potem – w ustabilizowanych demokracjach – zwycięzca wychodzi i mówi: dziękuję tym, którzy mnie poparli, szanuję wyborców moich konkurentów. Od dziś odpowiadam za całą wspólnotę i będę dla niej pracował. Kaczyński nie dość, że tego nie zrobił, to jeszcze precyzyjnie określił, kto jest w orbicie jego politycznych zainteresowań i kogo wyklucza. Łopata pod rów mariański polskich podziałów została wbita.

Jakiś czas potem natknęłam się na tzw. doktrynę Gierasimowa, szefa sztabu rosyjskiej armii. Opisywał w niej, jak osłabiać przeciwnika poniżej progu pełnoskalowej wojny. Otóż należy: grać na głębokie podziały i chaos, dyskredytować elity, demolować edukację, centralizować władzę. Chciałabym zobaczyć minę Kaczyńskiego, kiedy w końcu dojdzie do niego, jak bardzo skutecznie na destabilizację Polski pracował. Wisienką na torcie niech będzie wyjaśnienie intencji spotkań z proputinowskimi politykami, kiedy musiał już mieć wiedzę o nadciągającej wojnie. Potrzeba utrzymania w Polsce władzy zapędziła Kaczyńskiego – i nas wszystkich przy okazji – w rejony bezpośrednio zagrażające naszemu bezpieczeństwu.

To wystąpienie, o którym pani mówi, miało miejsce po burzliwych ulicznych demonstracjach związanych z Trybunałem Konstytucyjnym, a to przecież PO jako pierwsza uczyniła skok na TK, wybierając na zapas sędziów tego Trybunału. Jej winy w tej polaryzacji pani nie widzi?

Wybierając sędziów przed końcem kadencji, popełniliśmy błąd. Tyle że to nie usprawiedliwia działań PiS, które od siedmiu lat przekracza wszystkie dopuszczalne granice. Jeśli uznać, że jako społeczeństwo jesteśmy jak ta eksperymentalna żaba w garnku na gazie, to woda jest już bliska wrzenia. Zatarły się pojęcia prawdy i fałszu, nie ma już debaty publicznej, jedynie wszyscy na siebie krzyczą.

Zna pani Jarosława Kaczyńskiego od 1989 roku od pracy w „Tygodniku Solidarność”. Czy zawsze był taki twardy dla przeciwników?

W „Tygodniku Solidarność” pracowałam, kiedy naczelnym był Tadeusz Mazowiecki. Pamiętam braci Kaczyńskich przechadzających się po korytarzu redakcji przy Czackiego. Budowali rząd. Gdy Mazowiecki został premierem, chciał, żeby „Tysol” był jego zapleczem, i liczył, że obsadzi stanowisko naczelnego. Ale Lech Wałęsa, przewodniczący NSZZ Solidarność, właściciela gazety, uznał, że drogi związku i premiera szybko muszą się rozejść. I zdecydował, że szefem pisma zostanie Jarosław Kaczyński. W redakcji zrobiło się wielkie poruszenie. Zdecydowana większość dziennikarzy odeszła. Została garstka osób, m.in. Maciej Zalewski i ja. Środowisko nas za to napiętnowało. Do dziś uważałam jednak, że Lech Wałęsa ma rację.

W jakiej sprawie?

Właścicielem „TS” była Komisja Krajowa „S”, więc jej szef miał prawo wyznaczyć redaktora naczelnego. Od tego zaczęła się moja znajomość z Kaczyńskim. Do pracy redakcyjnej się nie wtrącał, robił politykę. Redakcję prowadzili Jacek Maziarski, Krzysztof Czabański, Andrzej Urbański. Z tamtego okresu zapamiętałam Kaczyńskiego jako pełnego życia, inteligentnego faceta, z dużym poczuciem humoru i dystansem do siebie. Wiem, że dziś brzmi to jak bajka o żelaznym wilku. Uważam, że tragedia katastrofy smoleńskiej zmieniła go bezpowrotnie.

Raz tylko wtrącił się do mojego tekstu. Pojechałam do Gdańska robić reportaż o Wałęsie. Kaczyński go przeczytał i zapytał wyraźnie zdziwiony: gdzie ten Wałęsa to wszystko pani opowiedział? Okazało się, że zdradził mi wszystkie plany polityczne, które uknuł wspólnie z Kaczyńskimi. Z punktu widzenia prowadzenia polityki był to jednak pewien kłopot. Wynegocjowaliśmy wtedy rezygnację z publikacji części „tajemnic”. Po wygranych przez Wałęsę wyborach Jarosław został szefem Kancelarii Prezydenta, chwilę potem Lech Kaczyński szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Za jakiś czas doszło do wielkiego rozłamu między Wałęsą a Kaczyńskimi. Nie rozumiałam tego. Od późnego podziemia byłam jakoś tam usadowiona zarówno w środowisku gdańskich liberałów, jak i ludzi skupionych wokół Kaczyńskich. To dziś kolejna bajka o żelaznym wilku, ale to były wtedy bliskie, współpracujące ze sobą środowiska. Pierwsze pęknięcia to właśnie sprawy wokół Wałęsy. Rozwód dopełnił się wiele lat później, w 2005 roku.

Pracowała pani też w „Nowym Państwie”, piśmie Jarosława Kaczyńskiego.

Rzeczywiście, w pewnym momencie los mnie zaprowadził do „Nowego Państwa”. To było fajne środowisko, mała redakcja. Jarosław Kaczyński był fizycznie za ścianą, ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek przyszedł na kolegium. Pracowałam tam niecały rok. Dostałam propozycję zostania wicenaczelną „Przyjaciółki”. Niby dziwne miejsce dla dziennikarki politycznej, ale doświadczenie bezcenne.

Jak pani z tego kobiecego pisma trafiła do polityki?

Skończyłam 40 lat, urodziłam trzecie dziecko. Uznałam, że w dziennikarstwie robiłam już wszystko; pisałam reportaże, zarządzałam zespołami, obserwowałam konflikty zbrojne w różnych częściach świata. Już nic nowego się nie wydarzy. Postanowiłam przejść na drugą stronę barykady – do polityki. Była końcówka 2004 roku. Na horyzoncie były wybory i wyczekiwana koalicja Platformy i PiS. Obie partie były wtedy pojemne światopoglądowo, PiS miało liberałów i ateistów, PO konserwatystów. Trzeci żelazny wilk. Tyle że PO miała wtedy 26 proc. poparcia, a PiS 16 proc. Pomyślałam, że jeżeli pójdę do Donalda Tuska, który od lat był moim kolegą, i poproszę o miejsce na liście, to zrobię mu kłopot, bo do partii, która jest na pierwszym miejscu w sondażach, wszyscy się pchają. Jarosława Kaczyńskiego znałam, ale nie był moim kolegą. Uznałam, że będzie bardziej komfortowo, jeżeli jemu zaproponuję współpracę w polityce, bo łatwiej mu będzie odmówić. Kaczyński się zgodził, ale zastrzegł, że miejsca biorącego mi nie gwarantuje. Zanim jednak doszło do wyborów, Lech Kaczyński, wówczas prezydent Warszawy, zatrudnił mnie w biurze prasowym stołecznego ratusza. Strasznie się tam nudziłam i z tych nudów wymyśliłam, że miasto powinno prowadzić aktywną politykę wobec kobiet i rodziny. Pomysłów miałam bez liku, ale w urzędzie miasta pracownika biura prasowego nikt nie traktował poważnie. Zaproponowałam powołanie pełnomocnika ds. kobiet i Lech Kaczyński się na to zgodził. Dostałam biuro, współpracowniczkę, pieniądze na portal internetowy i absolutnie wolną rękę w doborze tematów.

Dlaczego Kaczyński się na to zgodził? Przecież polityka na rzecz kobiet nie była domeną PiS.

Lech Kaczyński był wrażliwy na problemy kobiet. Uważał też, że w polityce mają trudniej i trzeba je wspierać. Nie robił mi żadnych problemów, gdy budowałam program na rzecz kobiet i rodziny. Zajmowałam się kwestią przemocy wobec kobiet, rynkiem pracy, przedszkolami, żłobkami itd. Gdy wybory parlamentarne w 2005 roku wygrało PiS, zostałam naturalną kandydatką na rządowego pełnomocnika ds. równego statusu.

Dlaczego? Nikt się nie spodziewał po PiS, że powoła jakiegoś pełnomocnika ds. równego statusu.

Ten urząd już istniał, w Kancelarii Premiera. Mieliśmy tylko zmienić nazwę na pełnomocnika ds. kobiet i rodziny. Tuż przed nominacją ukazał się mój wywiad w „Tygodniku Ozon”. Powiedziałam, że jestem zwolenniczką zapłodnienia in vitro. W dniu publikacji akurat byłam w Bostonie. Gdy w środku nocy spojrzałam na telefon, zobaczyłam 70 nieodebranych połączeń. „Coś się dzieje” – pomyślałam.

A co się działo?

Już było wiadomo, że wspólnych rządów z PO nie będzie, a Roman Giertych, lider Ligi Polskich Rodzin, który szykował się do współrządzenia z PiS, ogłosił, że ktoś taki straszny jak ja nie może być pełnomocnikiem ds. kobiet i rodziny. Premier Marcinkiewicz, który wówczas był twardym konserwatystą, też uważał, że jestem zbyt liberalna i zlikwidował ten urząd. Kompetencje przeniósł do Ministerstwa Pracy. Wróciłam z Bostonu w sam środek piekła wywołanego moją wypowiedzią. Do dzisiaj jestem winna Giertychowi dużą wódkę, bo gdyby nie on, jeszcze długo nikt by nie wiedział, że jakaś Kluzik-Rostkowska weszła do rządu.

Ale wtedy chyba pani nie myślała, żeby stawiać wódkę Giertychowi?

Nie. Poszłam do Jarosława Kaczyńskiego i powiedziałam, że jeżeli moje poglądy stanowią problem, to może lepiej, żebym nie wchodziła do rządu. Rozmawiałam też z Lechem Kaczyńskim, mówiąc, że Marcinkiewicz nie chce mnie na tym urzędzie. Na to Lech powiedział: „Jak to cię nie chce? Pogadamy jutro”. Następnego dnia Kancelaria Premiera zaprosiła mnie na rozmowę. To, że kompetencje pełnomocnika przeszły do Ministerstwa Pracy, było błogosławieństwem – wbrew intencjom ówczesnego premiera. Pełnomocnik w KPRM ma niewiele narzędzi do pracy, za to wiceminister ma departamenty, zdolność legislacyjną itd.

I jak się pani pracowało w rządzie Marcinkiewicza?

Generalnie pracuję tak, że dopóki nie trafiam na ścianę, to nie zawracam nikomu głowy, więc współpraca była płynna. Jakiś czas później LPR i Samoobrona już wprost wchodziły w koalicję. Dla mojej liberalnej duszy wizja nieco dramatyczna. Znowu poszłam do Jarosława, z pytaniem, czy może to jest moment, bym odeszła, bo koalicjanci będą nieustannie budowali napięcie na linii ze mną. Wtedy Jarosław powiedział: „Chcę, żebyś była tam, gdzie jesteś, a w razie czego będziesz miała ochronę publiczną moją i brata”.

Jak się układała współpraca z Giertychem?

Obchodziliśmy się szerokim łukiem. Ale kiedyś nie wytrzymałam i powiedziałam w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że największym propagatorem homoseksualizmu w szkołach jest Roman Giertych, bo nieustannie o tym mówi. Giertych się wściekł i zażądał mojej dymisji. Jarosław Kaczyński dotrzymał słowa i stanął w mojej obronie. Powiedział, że dopóki on jest premierem, sam decyduje, kto jakie stanowisko zajmuje. W sumie kolejny żelazny wilk w kontekście ostatnich wypowiedzi Kaczyńskiego na temat osób transpłciowych.

Ale w pewnym momencie poszła pani do resortu rozwoju regionalnego Grażyny Gęsickiej.

W tej historii chodziło o pieniądze na politykę rodzinną i równościową, na które zakusy miała ówczesna minister pracy z Samoobrony. Osobiście prosiłam Kaczyńskiego, by z całym działem, kompetencjami i pieniędzmi przeniósł mnie do Gęsickiej, i on się zgodził. Po czym miesiąc później powiedział, że będę ministrem pracy, bo Samoobrona wyszła z rządu. O tamtych czasach i współpracy z Jarosławem Kaczyńskim mogę mówić wyłącznie dobrze. Nigdy nie wymagał ode mnie ustępstw, naginania poglądów do sytuacji politycznej.

A czy pamięta pani spór konstytucyjny dotyczący aborcji?

Pamiętam, jak Lech Kaczyński powiedział, że nie wyobraża sobie sytuacji, w której miałby nakazać zgwałconej kobiecie, żeby urodziła dziecko. Dla niego te trzy wyjątki, które wówczas obowiązywały, były nie do ruszenia.

A Jarosław?

Miałam wrażenie, że sprawy aborcji postrzegał wyłącznie jako problem polityczny. Dla niego nie było różnicy, czy rozmawiamy o podatkach czy o aborcji. Interesowały go polityczne konsekwencje.

Ciekawe, czy gdy w kampanii 2005 roku został sformułowany przez PiS podział na Polskę liberalną i Polskę solidarną, zastanawiała się pani, do kogo jest pani bliżej?

Zawsze było mi bliżej do liberałów. Z moimi poglądami nigdy do jądra PiS nie pasowałam. Ale w 2005 roku w rządzie było sporo liberałów – Grażyna Gęsicka, Zbigniew Religa, Zyta Gilowska. Nie czułam się osamotniona. Rzeczy, które przygotowywałam w rządzie, np. program polityki prorodzinnej, też były liberalne. Mam wrażenie, że Kaczyńskim pojedynczy liberałowie absolutnie nie przeszkadzali. Poza tym PiS zawsze łagodnieje w kampanii, czyli idzie w stronę centrum.

Jarosław Kaczyński musiał panią darzyć zaufaniem, skoro została pani szefową jego kampanii prezydenckiej w 2010 roku?

Wyjaśnienie tej nominacji jest następujące – w 2009 roku PiS miało dużą kampanię wizerunkową, oczywiście przesuwającą partię w stronę centrum. Wzięli w niej udział: Jarosław Kaczyński, Grażyna Gęsicka, Aleksandra Natalli-Świat i ja. Zostałyśmy wtedy okrzyknięte przez media aniołkami Kaczyńskiego. Wszystkie trzy liberałki. To, że zostałam szefową kampanii prezydenckiej, było pochodną tej kampanii. Było jasne, że prezydencką trzeba będzie robić w centrum. W dodatku jako jedyny aniołek Jarosława Kaczyńskiego nie zginęłam w katastrofie smoleńskiej. Do tego ważne było, by obok samotnego Kaczyńskiego była kobieta.

Jaka była tamta kampania?

Bardzo trudna. Jarosław był w traumie po śmierci brata, a na dodatek jego mama leżała w szpitalu. Wszystko to miało wpływ na całą kampanię. On każdego dnia rano i wieczorem chciał być u mamy i musieliśmy temu podporządkować wyjazdy. Kampania, zgodnie z moimi przekonaniami, adresowana była do wyborców o centrowych poglądach. Robiłam wszystko, żeby trzymać się z dala od prawicowych radykałów i od różnych teorii dotyczących katastrofy smoleńskiej, które już zaczął wymyślać Antoni Macierewicz. Tym bardziej że Jarosław Kaczyński na samym początku powiedział, że nie jest zwolennikiem żadnych teorii związanych z katastrofą smoleńską. Że po prostu nie wie, co się stało.

Dlaczego nie udało się odnieść sukcesu?

Od samego początku było wiadomo, że o wygraną będzie bardzo trudno. W zasadzie walka toczyła się o to, żeby PiS miało jak najlepsze podprowadzenie do kampanii parlamentarnej w 2011 roku. Pierwsza tura wyborów prezydenckich zawsze pokazuje poparcie dla partii, i ona poszła nam świetnie. Gdy rok później przeszłam do PO, Donald Tusk powitał mnie słowami: „Asia, ile ty nam nerwów napsułaś w kampanii prezydenckiej”. Bo wtedy sytuacja była taka, że Kaczyńskiemu poparcie szło do góry, a Komorowskiemu w dół. Jednak żaden przytomny członek sztabu Kaczyńskiego nie powiedziałby wtedy: „wygramy”.

To dlaczego okazało się, że przegrana jest winą pani i sztabu?

Po kampanii cały mój sztab – Ela Jakubiak, Paweł Kowal, Paweł Poncyljusz, Michał Kamiński – wyjechaliśmy na urlop, bo większość z nas miała dużo małych dzieci. Wtedy do Jarosława zaczęły się pielgrzymki. Przychodzili m.in. Zbigniew Ziobro, Jacek Kurski i Antoni Macierewicz, przekonując, że wszystko zrobiliśmy źle, że trzeba było pójść ostro. Sądzę, że wpoili Jarosławowi poczucie winy, iż nie zadbał należycie o pamięć brata.

Czytaj więcej

Marek Belka: Walka z inflacją musi boleć

To jednak nie tłumaczy, dlaczego zostaliście wyrzuceni z PiS po tej kampanii.

A to jest zupełnie inna sprawa. Po kampanii zaczęły się spekulacje, kim będę w partii. Jarosław Kaczyński mówił: „Coś ci muszę dać”. Powiedziałam: „Nic nie musisz”. Kaczyński na to, że jednak musi. „Skoro musisz, to zrób mnie wicemarszałkiem Sejmu, bo to jest takie miejsce, w którym mogę pracować merytorycznie”. Ale tego stanowiska nie chciał mi dać, bo – jak powiedział – mam za dobre relacje z Grześkiem Schetyną z PO. Co było zresztą prawdą, znamy się jeszcze z podziemia. Wcześniej było głosowanie nad Schetyną jako marszałkiem Sejmu. PiS miał być przeciw. Jednak wiele osób w klubie się wstrzymało od głosu. Jarosław się wściekł, że mu tu się jakaś grupa montuje.

To najgorzej.

No właśnie (śmiech). Zatem wicemarszałka mi nie dał, ale powiedział, że zrobi mnie wiceprezeską partii i poszerzy Komitet Polityczny o ludzi ze sztabu. Zgodziłam się, ale wkrótce się okazało, że zmienił plany i będzie wąski komitet. Poprosiłam o rozmowę. Powiedziałam, że nie mogę być wiceprezesem partii, z którą – biorąc pod uwagę, w którą stronę zamierza pójść przy takim składzie – się nie zgadzam. Jarosław na to, że poszerzy komitet za trzy miesiące. Ja, że dobrze, to ja wtedy zostanę wiceprezesem. Na razie nie mogę brać odpowiedzialności za coś, z czym się nie zgadzam. To była nasza ostania rozmowa. Potem wyrzucił z partii Jakubiak, poprosiłam, żeby w takim razie mnie też wyrzucił, brałam odpowiedzialność za cały sztab. I tak sztab wyborczy stał się zaczynem nowej partii – PJN. Zbliżały się wybory – jako jej szefowa miałam pełną świadomość, że nie przekroczymy sami progu wyborczego. Mieliśmy propozycję startu z list PO lub PSL, ale większość chciała walczyć samodzielnie o mandaty. Uważałam to za szaleństwo, zrezygnowałam z walki o szefostwo, partię przejął Paweł Kowal. Z niewielką grupą przyjęliśmy propozycję Platformy.

Mimo wszystko pani spektakularne przejście do PO i występ na konwencji partyjnej w czerwonej marynarce, w której występowała pani przez całą kampanię prezydencką u boku Kaczyńskiego, to było mocne uderzenie w PiS.

Występowałam w wielu marynarkach, nie sądziłam, że ta jest jakaś wyjątkowa, choć rzeczywiście ją lubiłam. Spotkałam się z Donaldem Tuskiem, gdy szykowaliśmy się na tę konwencję w czerwcu 2011 roku. Powiedział wtedy: „Asia, w co ty się ubierzesz? Dobrze wyglądasz w takiej czerwonej marynarce”.

Zrobił to specjalnie. Czerwona marynarka była symbolem kampanii prezydenckiej Kaczyńskiego.

Moim zdaniem to był przypadek.

Czytaj więcej

Marek Pol: Wracałem z Moskwy szczęśliwy

Pamiętam, że byli koledzy, nawet ci, z którymi założyła pani PJN, byli oburzeni. Ta czerwona marynarka działała na nich jak czerwona płachta na byka.

To naprawdę był zbieg okoliczności. Zresztą teraz Paweł Poncyljusz i Paweł Kowal dołączyli do KO. Osiem lat im to zajęło, ale są, z czego się bardzo cieszę. Gdy zobaczyłam Jarosława Kaczyńskiego wyśmiewającego się z osób transpłciowych, pomyślałam, jak długą drogę przeszedł, dochodząc do takiej nienawiści i opowiadania krzywdzących bredni. Chociaż nasze drogi polityczne rozeszły się dawno temu, to na poziomie osobistej relacji długo darzyłam go sympatią. Dziś widzę absolutnie innego człowieka, pełnego złości, nierozumiejącego świata, powtarzającego za koniunkturalnym, dość marnym otoczeniem jakieś farmazony. Dziś nie wiem, kim jest.

Plus Minus: Podoba się pani styl, w jakim były premier Donald Tusk wrócił na scenę polityczną?

Zdecydowanie tak. Donald Tusk zagwarantował nam szybki powrót do roli niekwestionowanego lidera opozycji. Przed jego powrotem notowania spadały, na chwilę wyprzedził nas nawet Hołownia. Wrócił Tusk, wróciła pozycja Platformy. Byłam jedną z osób, które gorąco go do tego powrotu namawiały.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi