„Prezent od losu" Charliego McDowella, autora znakomitego filmu „Czworo do pary" (2014), to w istocie aktorski eksperyment, który powstał z pandemicznej konieczności, a więc w niewielkim gronie. Ten skromny w założeniu thriller o napadzie, który nie idzie po myśli głównego bohatera (przypomina się „Pieskie popołudnie" Sidneya Lumeta z 1975 r.), zaczyna się od kontrastu: oto kalifornijskie słońce nijak ma się do utrzymanej w stylu retro czołówki i rozbrzmiewającej nad nią ścieżki muzycznej rodem z lat 40., zwiastującej coś niedobrego.
Czytaj więcej
Biedota, mniejszości seksualne, aktorzy porno, zaniedbane dzieci i ich matki żyjące w motelach. Oto kino Seana Bakera, twórcy zakochanego w mieszkańcach gorszej Ameryki. Swoim nowym filmem „Red Rocket" potwierdza, że jest jednym z najciekawszych twórców kina niezależnego w USA. I łakomym kąskiem dla Hollywood.
Rozziew jest tym, co definiuje dalszy ciąg anegdoty, w której chodzi także o szeroko dyskutowane nierówności klasowe. Małżeństwo uczy mężczyznę, jak negocjować („Powinieneś poprosić nas o więcej, za tyle nie ułożysz sobie życia"). Ta niezręczność jest dość zabawna – czekając na okup, jedzą wspólne śniadanie i oglądają film. Sęk w tym, że formuła wnet się wyczerpuje, a całość nie prowadzi do żadnych ciekawych konkluzji. Może z wyjątkiem tego, iż tytułowy prezent od losu to tak naprawdę terapia par, która przynosi niespodziewane katharsis.
—Rafał Glapiak, Mocnepunkty.pl
„Prezent od losu", reż. Charlie McDowell, dystr. Netflix