Książkę ułożył achronologicznie z solidnych rozdziałów oraz z migawek, pokazujących jakiś szczegół, coś, co się przypomniało świadkom albo zostało odkryte po latach. Także sposób pisania odbiega od solennego relacjonowania dziejów bohatera, popadając nawet w fikcję, bo trudno sądzić, by Woźniak znał myśli ojca Tyrmanda podczas oczekiwania na Umschlagplatzu na transport do Majdanka. Woźniak dotarł do rzeczy naprawdę nieznanych, jak wydanego na Litwie dowodu osobistego, z którym Tyrmand podróżował podczas okupacji. Można zrekonstruować trasę, którą tuż przed końcem wojny dotarł do obozu koncentracyjnego w Norwegii. Mocną stroną książki są fotografie, na których obok Tyrmanda znajdują się członkowie jego rodziny, niektóre z jego dziewczyn, migawki z imprez jazzowych itp. Końcowa część książki poświęcona została życiu „pozagrobowemu" Tyrmanda: ktoś pracuje nad jego rzeźbą, która zostaje umieszczona na ławce w Darłowie, jego podobizna trafia na znaczek Poczty Polskiej, powstaje film „Pan T.", ewidentnie inspirowany losami Tyrmanda, czemu w żywe oczy zaprzeczają twórcy.
Od strony dokumentacyjnej ważniejsza w książce wydaje się próba ogarnięcia fenomenu Tyrmanda. Woźniak jest nim zafascynowany i nie żałuje trudu, by czegoś nowego się dowiedzieć. Jego peregrynacje obejmują zarówno dom, który Tyrmand zaprojektował, a potem mieszkał w nim do śmierci w 1985 r., jak i cmentarz, na którym złożono jego ciało. W Archiwum Hoovera autor przekonał się, że zbiory po Tyrmandzie zostały uszczuplone. „Ja rozumiem (...) żeby był rok Josepha Conrada, rok Stanisława Moniuszki. Ale Tyrmanda?". Słowa te wypowiada przez telefon pani znana z „Dziennika 1954" jako Bogna, nastoletnia muza prozaika, której udzielał korepetycji. Jest w nich zdumienie i zaskoczenie, że człowiek, z którym kiedyś było się blisko, okazał się tak niezwykłym egzemplarzem i tak niepospolitym artystą. Jednym z tych, którzy tworzyli w Polsce epokę jazzu i rzucili wyzwanie siermiędze panującego w Polsce systemu nie tylko kolorowymi skarpetkami i wyszukanym jak na owe czasy ubiorem. Jest też może ukryty żal czy pretensja, że się w porę tego kolorowego jegomościa nie rozpoznało i nie doceniło, widząc tylko rezonera i bufona, którym – a jakże – Tyrmand był.
Woźniakowi udało się przedstawić zjawisko „Tyrmand" w pełni jego pawiej okazałości, ale też poprowadzić wywód tak, że nie przesłania ona rzeczywistych dokonań pisarza. Jego książki bronią się same; jego koleje życiowe aż się proszą o zainteresowanie ze strony filmowców. Jego decyzja o porzuceniu komunistycznej ojczyzny i emigracji do Ameryki jest dramatyczna, choć narasta stopniowo. Jego zaczynanie wszystkiego od nowa w tejże Ameryce bezwzględnie musi imponować – już po rocznym pobycie udało mu się umieścić obszerny esej w „New Yorkerze", napisany po angielsku. Ale Ameryka to nie tylko wspaniałe miejsce do życia i wolność. Z czasem rozczarowanie Tyrmanda Ameryką narasta z powodu dominacji nastrojów i poglądów lewicowych. Czy gdyby pożył dłużej, wróciłby do wolnej Polski? Nie wydaje mi się; na stałe chyba nie. Dzieci, rodzina, zaawansowany wiek są jako te kotwice, które trzymają człowieka w miejscu. A może jednak? Tyrmand był w pewnych sytuacjach człowiekiem nieobliczalnym. Niestety, na to pytanie nawet imponująca książka Woźniaka nie jest w stanie udzielić odpowiedzi.