Strefy wpływów płynne jak nigdy

Przez krótki czas po upadku komunizmu strefy wpływu, o jakie wcześniej zabiegały zimnowojenne mocarstwa, uznano za relikt przeszłości. Ale wraz z powrotem konfrontacyjnej retoryki wraca też koncepcja budowania bloków państw satelickich.

Publikacja: 09.07.2021 18:00

Starając się zbudować nowe strefy wpływów Pekin sięga nie tylko po argumenty gospodarcze. W kilku pa

Starając się zbudować nowe strefy wpływów Pekin sięga nie tylko po argumenty gospodarcze. W kilku państwach świata udało mu się stworzyć własne bazy wojskowe – m.in. służącą eksploracji kosmosu bazę w Argentynie czy centrum logistyczne i bazę w Dżibuti (na zdjęciu jej uroczyste otwarcie 1 sierpnia 2017 r.)

Foto: STR/AFP

Nowa era rywalizacji wielkich mocarstw jest tuż-tuż, z coraz większym potencjałem Chin, rzucających wyzwanie Stanom Zjednoczonym w wielu wymiarach – i w wielu regionach. W nadchodzących latach kontury tej rozwijającej się relacji nakreślą kształt geopolitycznego krajobrazu, zarówno w zakresie regionalnym, jak i globalnie" – piszą analitycy Scowcroft Center przy Atlantic Council w opublikowanym w połowie czerwca raporcie „China–US Competition. Measuring Global Influence" (Rywalizacja Chiny–USA. Mierząc globalne wpływy).

Autorzy raportu postanowili określić zasięg wpływów obu mocarstw. Statystyczno-matematyczne podejście, jakie przyjęli, można uznać za dosyć ryzykowne. Wzięli pod uwagę policzalne aspekty handlu, relacji bezpieczeństwa i dyplomacji, by ostatecznie uznać, że Waszyngton pozostaje najważniejszym patronem dla 50 państw, podczas gdy Chiny mają analogiczny wpływ w 34 innych krajach.

Dla Państwa Środka to wielki skok w porównaniu z 1980 rokiem, kiedy to Pekin odgrywał wiodącą rolę w jednym zaledwie kraju: Albanii rządzonej przez Enwera Hodżę. Z drugiej jednak strony nie ma porównania między zimnowojennymi satelitami a dzisiejszymi „strefami wpływu", które utrzymują relacje ze swoimi „patronami" z rozmaitych pragmatycznych powodów, a nie ze strachu przed militarną siłą czy ze względu na ideologiczną bliskość. Na dodatek mocarstwowa pozycja USA, Chin, czy wreszcie Rosji, jest systematycznie podgryzana przez grupę tak starych, jak i nowych graczy, którzy również mają własne ambicje. Jeśli nawet nie globalne, to na pewno regionalne.

Pokorne cielę dwie matki ssie

Ostatnie dwadzieścia lat upłynęło Amerykanom na zaprzeczaniu, by strefy wpływu w ogóle dziś istniały. – W nowym świecie mocarstwowość nie jest definiowana przez strefy wpływu czy silnych, którzy narzucają swoją wolę słabym – deklarowała sekretarz stanu Condoleezza Rice. Jej następczyni w administracji Baracka Obamy, Hillary Clinton, twardo oznajmiała, że „Stany Zjednoczone nie uznają istnienia stref wpływu". Kolejny szef dyplomacji USA, John Kerry, ogłosił „koniec ery doktryny Monroe'a".

Wszystkie te wypowiedzi (i garść innych znaczących deklaracji) zebrał badacz z Harvardu, prof. Graham Allison, w artykule opublikowanym mniej więcej rok temu na łamach pisma „Foreign Affairs". Oczywiście po to tylko, by im zaprzeczyć. – Amerykańscy politycy przestali uznawać sfery wpływu nie dlatego, że ten koncept się zestarzał. Uczynili tak, ponieważ cały świat stał się de facto sferą wpływów Ameryki. Strefy przeistoczyły się w jedną: przytłaczający dowód amerykańskiej hegemonii – wnioskuje Allison.

Konkluzje nieco przesadne, bo ani Rosja nigdy nie zrezygnowała ze swoich mocarstwowych ambicji, ani Chiny nie zaprzeczały chęci ekspansji. Nawet w gospodarczej zapaści i politycznym tumulcie lat 90. Kreml nie zawahał się wysłać swoich komandosów na lotnisko w Prisztinie (Rosjanie spodziewali się, że po interwencji NATO wiosną 1999 r. będą zawiadywać własną strefą administracyjną w odrywającej się od Jugosławii prowincji). Rajd okazał się dosyć desperacką misją, a ostatecznie komandosi przetrwali na zajętym lotnisku dzięki temu, że NATO-wscy wojskowi podzielili się z nimi wodą i żywnością. Ledwie dwa lata później, gdy administracja George'a W. Busha zdecydowała się obalić reżim afgańskich talibów, trasy zaopatrzenia wiodące pod Hindukusz przez postsowieckie republiki azjatyckie również były konsultowane z Moskwą. Zachód nigdy nie zakwestionował w otwarty sposób przekonania, że państwa powstałe na gruzach ZSRR są w obszarze wpływów Kremla. I kilkakrotnie przekonał się, że tak właśnie jest: najboleśniej w Gruzji w 2008 r. czy na Ukrainie w 2014 r. Nadzór Moskwy jest tu podważany jedynie przejściowo i w sposób niezbyt konfrontacyjny.

Nie inaczej wygląda to w przypadku Chin. Pekin czuje się pewnie przede wszystkim na wodach okalających południowo-wschodnie wybrzeża kraju. W 2009 roku pozwolił sobie na jedyną demonstracyjną operację o charakterze militarnym z dala od swojego terytorium – wymierzoną w somalijskich piratów interwencję w Zatoce Adenu (mobilizację tego typu powtórzono jeszcze w 2017 r., choć w mniej spektakularny sposób). Poza tym Chińczycy unikają demonstracyjnego machania szabelką: ich zaangażowanie sprowadza się raczej do udziału kontyngentów w ramach misji Błękitnych Hełmów.

To jednak nie oznacza, że Pekin nie buduje potencjału dla przyszłych działań tego typu. W tej chwili wiadomo przynajmniej o pięciu takich wysuniętych posterunkach na globie: w bliskim sąsiedztwie to bazy morskie w Mjanmie (Birmie) i Kambodży, nieco dalej – baza w Tadżykistanie. Do tego są też przynajmniej dwa „wysunięte posterunki": przeznaczone rzekomo do eksploracji kosmosu i działań wywiadowczych: baza w Argentynie oraz centrum logistyczne i baza w Dżibuti.

To oczywiście niewiele przy rozbudowanej infrastrukturze podobnych obiektów należących do Rosjan. W większości są to instalacje funkcjonujące w dawnych postsowieckich republikach – od Białorusi począwszy, przez Armenię, zbuntowane republiki, które odłączyły się od Gruzji (Abchazja, Południowa Osetia), Kazachstan i Tadżykistan, aż po Naddniestrze i port w Sewastopolu (o ile przyjmiemy, że Krym to wciąż Ukraina).

Przez długie lata jedynym dalej wysuniętym posterunkiem Kremla był port w syryjskim Tartusie. i Rosjanie byli gotowi utrzymać go za wszelką cenę, co jest dziś jednym z wytłumaczeń dla zaangażowania Moskwy po stronie reżimu Baszara al-Assada. Sytuacja dynamicznie się zmienia: w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy pojawiły się sygnały – a czasem i formalne potwierdzenia – że Rosjanie w szybkim tempie rozbudowują sieć swoich baz w Afryce. Nowe bazy powstają w Sudanie, Mozambiku, na Madagaskarze, w Republice Środkowoafrykańskiej i w końcu – w Erytrei. Rzut oka na mapę pokazuje też jedną specyficzną cechę obecnego wyścigu o bazy na odległych terytoriach: wpływy rozmaitych mocarstw płynnie się przenikają. Jeżeli przyjąć jakąś zmienną (historyczne relacje, pokrewieństwo ideologiczne, zależność finansową, powiązania militarne), można dane państwo wliczać do sfery wpływów tego czy innego mocarstwa. Weźmy wspomniany Sudan: za jedynego sojusznika Chartumu uchodziły do niedawna Chiny, ale to Rosjanie zbudują w tym kraju swoją bazę. Analogicznie na Madagaskarze: Pekin od dobrej dekady jest bezprecedensowo aktywny na wyspie – eksploatuje złoża surowcowe, wykupuje tereny rolne pod uprawy, wysyła misje biznesowe i medyczne. Ale to Kreml będzie miał swój port na tej wyspie. Oczywiście, pokorne ciele dwie matki ssie. Wyznaczanie określonych stref wpływów jest dziś sztuką z pogranicza political fiction, tym bardziej, że matek może być nawet kilka.

Aktorzy drugiego planu

Od tej chwili granice nasze i Turcji są pewne. Armenia i kraje, które za nią stoją, wiedzą, że tych granic nie będzie można naruszyć" – dowodził w ostatnich dniach czerwca azerski deputowany Tural Gandżalijew w wywiadzie dla tureckiej gazety „Sabah". Jego komentarz odnosił się do podpisanej w połowie czerwca tzw. Deklaracji z Szuszy. Szusza to miejscowość w Górskim Karabachu, jeden z kluczowych punktów pozwalających kontrolować sytuację w tej enklawie. Azerowie odbili Szuszę z rąk Ormian w ubiegłym roku, w ramach błyskawicznej i przez nikogo nie przewidywanej ofensywy.

Planowany rajd na Karabach zapewne nie zaskoczył jednego tylko przywódcy: tureckiego prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana. Ankara od dobrych trzech dekad pomagała Baku w modernizacji armii, udzielała zarówno wsparcia w zakresie know-how, jak i ekwipunku (zwłaszcza dronów, które utorowały Azerom drogę do zwycięstwa). Ormianie są przekonani, że wojskowi z Turcji mogli brać bezpośredni udział w ubiegłorocznych walkach, przynajmniej w charakterze doradców.

Deklaracja z Szuszy to finalny akord w tej współpracy. Ankara i Baku zadeklarowały rozwój relacji gospodarczych handlowych, kulturalnych, edukacyjnych, sportowych itd. W oczywisty sposób w dokumentach zapisano współpracę wojskową, a przede wszystkim obietnicę wzajemnego wsparcia w sytuacji ataku przez „państwo trzecie", czyli swoisty odpowiednik artykułu 5. traktatów NATO.

Z perspektywy Turcji nie jest to sytuacja nowa ani przełomowa. Ankara wyrąbywała sobie ścieżki w krajach „tureckiego półksiężyca" w Azji Centralnej od lat 90. Przez długie lata rządów Saparmurada Nijazowa w Turkmenistanie tajemnicze tureckie konsorcja należały do wąskiego grona zagranicznych inwestorów dopuszczonych do działania na terytorium tego kraju. W Azerbejdżanie czy Gruzji Turcy szukali nowych opcji biznesowych. Dziś Ankara buduje wpływy na Kaukazie, również w tej części regionu, która znajduje się po rosyjskiej stronie granicy. „Tureckie firmy zainwestowały ponad 2 mld dol. w Tatarstanie. Z admiracją są też przyjmowane w małych tureckich republikach Federacji" – odnotowuje Asłan Dukajew, ekspert Jamestown Foundation. „W obecnych dekadach nawet Czeczeni, największa grupa na Kaukazie Północnym po Rosjanach, ciążą w stronę Turcji, choć nie są grupą turkofońską" – dodaje.

Po Arabskiej Wiośnie tureccy biznesmeni ruszyli w tournée po Bliskim Wschodzie, przy wydatnym wsparciu władz w Ankarze, promując zarówno swoje interesy (głównie prężnej branży budowlanej), jak i model polityczny znad Bosforu. Erdogan nie ukrywał zbytnio, że marzy mu się odbudowa bloku państw muzułmańskich luźno opartego na bliskości wywodzącej się jeszcze z czasów osmańskich. Być może była to również próba adaptacji idei, którą rzucił jeszcze w latach 90. niegdysiejszy patron Erdogana Necmettin Erbakan – lider ówczesnych partii politycznych odwołujących się do islamu.

Niejedna taka Turcja funkcjonuje dziś na świecie. Definiowanie globalnych obozów i ich członków jest dziś o tyle trudniejsze, że w grze uczestniczy też niemałe grono krajów, którym daleko do miana globalnej potęgi – ale w swojej regionalnej lidze są liczącym się graczem. W Europie można by tu wskazać choćby Wielką Brytanię i Francję, które dzięki więzom ze swoimi dawnymi koloniami na całym świecie mają jeszcze pewien – co prawda, stopniowo kurczący się – wpływ na sytuację w odległych zakątkach globu, krajach commonwealthu czy frankofońskiej Afryce.

Ale to nie tradycyjne więzy – czy to postkolonialne, czy historyczne – są kluczowym czynnikiem budowania bloków satelickich. Dziś są to pieniądze. „Na szczycie indyjsko-afrykańskim w 2015 r. premier Narendra Modi ogłosił linie kredytowe o wartości w sumie 10 mld dolarów, wraz z 100-milionowym Indyjskim Funduszem Rozwojowym i 500 mln dolarów grantów oraz 50 tys. stypendiów, co miało oznaczać nowe podejście do zaangażowania z krajami Afryki" – wyliczał swego czasu indyjski dyplomata Anil Trigunayat w artykule dla indyjskiego „Financial Express".

Marchewka ważniejsza od kija

Oczywiście, Indie nie wymyśliły tu prochu. Wsparcie finansowe oferowały już mocarstwa zimnowojenne, nierzadko licytując się wręcz o pozyskanie sympatii wojskowych – jak miało to miejsce w latach 50. i 60. w krajach takich jak Libia przed przewrotem Muammara Kaddafiego. Dobrą dekadę temu zarówno Indie, jak i Chiny ruszyły w świat (w szczególności ten najbardziej zacofany) z ofertą finansową, a nie polityczną. Miało to liczne mało pozytywne konsekwencje: chińska baza wojskowa w Argentynie jest postrzegana jako akt wdzięczności za to wsparcie, w Czarnogórze pieniądze zza Wielkiego Muru przyczyniły się w pewnej mierze do kłopotów finansowych kraju, na Sri Lance zaangażowanie tego typu wywołało obawy o niezależność państwa, na Madagaskarze protestowano w sprawie gwałtownie kurczącego się areału ziem nadających się do uprawy.

Pekin jest niczym firma specjalizująca się w chwilówkach: pożycza chętnie i bez stawiania wielkich warunków. Ale gdy zgłasza się po odbiór pożyczki, w tej czy innej formie, jest bezwzględny. Biznes pożyczkowy bywa rzecz jasna ryzykowny i nigdy nie ma stuprocentowej gwarancji zwrotu, ale na dłuższą metę gra jest warta świeczki, o ile chce się prowadzić globalną politykę. Wystarczy wspomnieć, że Stany Zjednoczone równie chętnie od lat dotują kraje takie jak Egipt, Jordania czy Pakistan (wszystkie w czołówce listy wielomiliardowej pomocy wojskowej USA, zaraz za Izraelem i państwami, w których walczą amerykańscy żołnierze), by zapewnić sobie ich – nawet milczącą – zgodę na realizację własnych celów na Bliskim czy Środkowym Wschodzie.

Mieszanką dwóch czynników – więzów historycznych lub kulturowych oraz pomocy finansowej – jest polityka Iranu. Mimo izolacji, jaką próbują Teheranowi narzucić kolejne amerykańskie administracje, Irańczycy zbudowali łańcuszek satelitów w regionie: począwszy od irackich partii szyickich, libańskiego Hezbollahu, jemeńskich Huthi, reżimu Asada w Syrii, po palestyński (i sunnicki) Hamas. Bliskość wynika tu zarówno z wielomilionowych transferów, militarnego wsparcia i know-how, jak i z solidarności szyickiej mniejszości religijnej, często represjonowanej w macierzystych krajach.

Sam Iran – choćby w analizie Atlantic Council – bywa zaliczany do chińskiej strefy wpływów. Jest to o tyle ryzykowne założenie, że równie dobre relacje Teheran pielęgnuje z Moskwą, a w swoim czasie – podczas dyplomatycznej ofensywy w okresie rządów prezydenta Mahmuda Ahmadineżada (2005–2013) – kordialne stosunki nawiązywano ze wszystkimi potencjalnymi adwersarzami Zachodu: Białorusią Aleksandra Łukaszenki, Wenezuelą Hugo Chaveza, Kubą braci Castro, a nawet Ghaną czy Mozambikiem. Nawet w całkowitej izolacji reżim ajatollahów był w stanie wysupłać pewne kwoty (nieporównywalne, rzecz jasna, z budżetami USA, Chin czy choćby Turcji) na zjednywanie sobie serc.

W analogicznej sytuacji był przez dobre dwie dekady reżim Kaddafiego w Libii. Zwykle z rozpędu wliczany do rosyjskiej sfery wpływu, Trypolis u progu lat 90. porzucił marzenia o panarabskiej jedności i zwrócił się ku Afryce – Kaddafi, czy nam się to podoba czy nie, odegrał kluczową rolę w utworzeniu Unii Afrykańskiej. Regularnie zapraszał też przywódców z całego kontynentu, próbował rozsądzać spory między nimi, dofinansowywał kolejne rządy i wdzięczył się do tradycyjnych przywódców plemiennych. Dało mu to nie tylko tytuł „króla królów Afryki", ale też realne wsparcie dyplomatyczne przy próbach uwolnienia się od międzynarodowych sankcji oraz mediatora i przyjaciela w postaci Nelsona Mandeli.

W podobny sposób własne sfery wpływów próbowali budować Hugo Chavez z Wenezueli (przez kilka lat owocowało to populistyczno-lewicowym zwrotem w Boliwii, Ekwadorze czy Peru), co najmniej regionalne ambicje miała Brazylia, a na Czarnym Lądzie – Republika Południowej Afryki, Nigeria i Kenia. Własna strefa wpływu marzy się czasem i Polsce, choćby pod postacią Trójmorza. Polscy politycy chętnie wchodzą w rolę lidera przemian demokratycznych w Środkowo-Wschodniej Europie oraz mentora innych państw, w ostatnich latach np. Ukrainy, próbującej odzyskać równowagę po upadku Wiktora Janukowycza. Szkopuł w tym, że za koncepcjami snutymi w Warszawie nie idą finansowa marchewka, szczególne możliwości w zakresie bezpieczeństwa, czy jakieś wyjątkowe wsparcie polityczne. Szczególne relacje z Warszawą ceni co najwyżej Viktor Orbán, choć dlatego, że kurczy się liczba stolic, w których byłby chętnie widzianym gościem.

Swobodny przepływ

Dlaczego w Waszyngtonie nigdy nie doszło do zamachu stanu? Bo nigdy nie było tam ambasady Stanów Zjednoczonych!" – taki posępny żarcik opowiadali sobie niegdyś dyplomaci, zwłaszcza ci z państw Ameryki Łacińskiej.

Mocarstwa zimnowojenne otulały się swoimi strefami wpływów, ale nie miały większych oporów przed tym, by w swoich strefach reagować siłowo, gdy tylko ich przewodnia rola została zakwestionowana. Takie interwencje zaliczyli Węgrzy w 1956 r., Czechosłowacy w 1968 r. czy Afgańczycy w 1979 r. O włos była rzekomo Polska w 1981 r. Waszyngton też nie tolerował potencjalnej nielojalności: od obalenia rządu Mohammeda Mosadeka w Iranie w 1953 r., po serię zamachów stanu rozciągniętą na kilka dekad, amerykańska strefa wpływów też musiała być monolitem.

Dziś świat jest wielobiegunowy i strefy wpływów poszczególnych państw nakładają się na siebie, a co gorsza – nieustannie ewoluują, nie pozwalając mocarstwom nawet na małe rozproszenie uwagi. Oczywiście, gra jest warta świeczki: dowodzi tego choćby poparcie państw zaliczanych do chińskiej strefy wpływów dla spacyfikowania protestów w Hongkongu, a także – jeszcze bardziej uderzające – milczenie państw muzułmańskich w sprawie represji wobec muzułmańskiej mniejszości ujgurskiej w prowincji Xinjiang.

„Przyznanie, że inne mocarstwa posiadają własne strefy wpływów, nie oznacza, że Stany Zjednoczone nie mogą nic zrobić" – dowodzi Allison. „Waszyngton ma inne, poza militarnymi, sposoby, którymi może uświadamiać innym krajom koszta i korzyści prowadzonej polityki: potępienie nieakceptowalnych działań, odmowa legalności prowadzonych działań, nakładanie sankcji na kraje, firmy czy indywidualne osoby, wsparcie dla lokalnych przeciwników władzy" – wylicza.

Jednocześnie przyznaje, że metody te nie muszą przynieść wymiernych efektów. I z tą rzeczywistością zderzają się wszyscy budowniczy stref wpływów. Weźmy Koreę Północną – reżim w Phenianie skonstruował własny militarny program nuklearny, a przede wszystkim przetestował go kilkakrotnie, wbrew woli swoich protektorów w Pekinie. Chińczycy nie mogli wiele na to poradzić, co najwyżej przez pewien czas bojkotowali kolejnych przywódców z dynastii Kimów. Podobną krnąbrnością raz na jakiś czas wykazują się również inne satelity globalnych czy regionalnych potęg. Zamordowanie Dżamala Chaszukdżiego w saudyjskim konsulacie w Istambule w 2018 r. również nie było w smak ani Turkom, ani Amerykanom. Na dłuższą metę musieli się jednak pogodzić z karygodną akcją siepaczy saudyjskiego dworu królewskiego.

„Waszyngton potrzebuje partnerów. Ale takich, którzy wnoszą więcej korzyści niż ryzyka. Niestety, dziś (tylko) nieliczni sojusznicy Ameryki spełniają ten warunek. Amerykański system sojuszy powinien zatem być sprowadzony do zerojedynkowego wyboru: każdy partner, od Pakistanu i Filipin po Łotwę i Arabię Saudyjską, powinien być postrzegany w kategoriach tego, co robi dla wzmocnienia bezpieczeństwa USA" – twierdzi Allison. Oczywiście, ta sama zasada będzie musiała działać w drugą stronę – satelity mogą wkrótce zacząć swobodnie przepływać z jednego obozu do drugiego. Próbował tego zresztą Aleksander Łukaszenko, który w okresach ochłodzenia relacji z Moskwą wysyłał zachęcające sygnały do Unii Europejskiej, ale po pierwszej krytyce ze strony Zachodu wracał w objęcia Kremla. Jedynie polityczny nóż na gardle, jaki przystawili mu demonstranci prawie rok temu, zdecydował o definitywnym związaniu się z Kremlem.

Współczesne imperia będą musiały zatem funkcjonować w warunkach wolnorynkowych. Korzystniejsza oferta od konkurencji może oznaczać szybki przepływ z jednej strefy do drugiej. Czy będzie to świat gorszy czy lepszy od czasów zimnowojennych, to jeszcze trudno przewidzieć. 

Nowa era rywalizacji wielkich mocarstw jest tuż-tuż, z coraz większym potencjałem Chin, rzucających wyzwanie Stanom Zjednoczonym w wielu wymiarach – i w wielu regionach. W nadchodzących latach kontury tej rozwijającej się relacji nakreślą kształt geopolitycznego krajobrazu, zarówno w zakresie regionalnym, jak i globalnie" – piszą analitycy Scowcroft Center przy Atlantic Council w opublikowanym w połowie czerwca raporcie „China–US Competition. Measuring Global Influence" (Rywalizacja Chiny–USA. Mierząc globalne wpływy).

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich