Nowa era rywalizacji wielkich mocarstw jest tuż-tuż, z coraz większym potencjałem Chin, rzucających wyzwanie Stanom Zjednoczonym w wielu wymiarach – i w wielu regionach. W nadchodzących latach kontury tej rozwijającej się relacji nakreślą kształt geopolitycznego krajobrazu, zarówno w zakresie regionalnym, jak i globalnie" – piszą analitycy Scowcroft Center przy Atlantic Council w opublikowanym w połowie czerwca raporcie „China–US Competition. Measuring Global Influence" (Rywalizacja Chiny–USA. Mierząc globalne wpływy).
Autorzy raportu postanowili określić zasięg wpływów obu mocarstw. Statystyczno-matematyczne podejście, jakie przyjęli, można uznać za dosyć ryzykowne. Wzięli pod uwagę policzalne aspekty handlu, relacji bezpieczeństwa i dyplomacji, by ostatecznie uznać, że Waszyngton pozostaje najważniejszym patronem dla 50 państw, podczas gdy Chiny mają analogiczny wpływ w 34 innych krajach.
Dla Państwa Środka to wielki skok w porównaniu z 1980 rokiem, kiedy to Pekin odgrywał wiodącą rolę w jednym zaledwie kraju: Albanii rządzonej przez Enwera Hodżę. Z drugiej jednak strony nie ma porównania między zimnowojennymi satelitami a dzisiejszymi „strefami wpływu", które utrzymują relacje ze swoimi „patronami" z rozmaitych pragmatycznych powodów, a nie ze strachu przed militarną siłą czy ze względu na ideologiczną bliskość. Na dodatek mocarstwowa pozycja USA, Chin, czy wreszcie Rosji, jest systematycznie podgryzana przez grupę tak starych, jak i nowych graczy, którzy również mają własne ambicje. Jeśli nawet nie globalne, to na pewno regionalne.
Pokorne cielę dwie matki ssie
Ostatnie dwadzieścia lat upłynęło Amerykanom na zaprzeczaniu, by strefy wpływu w ogóle dziś istniały. – W nowym świecie mocarstwowość nie jest definiowana przez strefy wpływu czy silnych, którzy narzucają swoją wolę słabym – deklarowała sekretarz stanu Condoleezza Rice. Jej następczyni w administracji Baracka Obamy, Hillary Clinton, twardo oznajmiała, że „Stany Zjednoczone nie uznają istnienia stref wpływu". Kolejny szef dyplomacji USA, John Kerry, ogłosił „koniec ery doktryny Monroe'a".
Wszystkie te wypowiedzi (i garść innych znaczących deklaracji) zebrał badacz z Harvardu, prof. Graham Allison, w artykule opublikowanym mniej więcej rok temu na łamach pisma „Foreign Affairs". Oczywiście po to tylko, by im zaprzeczyć. – Amerykańscy politycy przestali uznawać sfery wpływu nie dlatego, że ten koncept się zestarzał. Uczynili tak, ponieważ cały świat stał się de facto sferą wpływów Ameryki. Strefy przeistoczyły się w jedną: przytłaczający dowód amerykańskiej hegemonii – wnioskuje Allison.