Dwa miliardy lat to szmat czasu, który zmieni ludzkość nie do poznania. Jednak u Stapledona zmiany są niewielkie, dotyczą głównie wyglądu i kształtu. Człowiek będzie kiedyś wyglądał jak foka, gdy trafi na środowisko wodne, będzie też latał jak ptak, z upodobania, nie z konieczności. Raz będzie wysoki, raz niski; to wyginie, to znów się odrodzi. Ludzkość będzie podlegać swoistemu falowaniu: raz na wozie, raz w nawozie. Nie ma tu postępu rozumianego jako dążenie do utopii. Także formy władzy nie są specjalnie wymyślne; parę lat po publikacji historia zakasowała pomysły Stapledona także tym, że zostały one zrealizowane.
Wiele uwagi poświęca autor kwestiom umysłu, który znowu raz lata ponad szczytami, a kiedy indziej paskudnie dołuje. Pierwszy przypadek prowadzi do wyłonienia ludzkości światłej, zdolnej, twórczej. Przypadek drugi to jeno zgrzytanie zębami, dziadostwo i sromota. Autor traktuje ludzkość jako twór jednorodny, podczas gdy praktyka pokazuje, że już klan z sąsiedniej doliny potrafi mieć inne obyczaje i język. Omawiając wielkie odcinki czasu, Stapledon nie pokazuje zróżnicowania w ramach eonu i dopiero na klaśnięcie autora porządek społeczny ulega nagłemu przeobrażeniu. Początkowe fragmenty obejmują krótkie okresy i są nader szczegółowe; pod koniec autor przeskakuje milionlecia, zapewniając, że nic szczegółowego się nie wydarzyło albo nie ma czasu, by to opiewać. Książka jest więc zbudowana jak gdyby na skali logarytmicznej: z początku rozwodzenie się nad detalami, wojna Francji z Anglią, przyczyny i przebieg, a potem już nieważne kto z kim, trzeba się spieszyć, aby wypełnić owe 20 mln wieków. Ostatnia Ludzkość, mająca być zwieńczeniem rodzaju ludzkiego, z człowiekiem ma mało wspólnego, gdyż wcześniej tylekroć go przerabiano, że pierwowzór zaginął we mgle. Żyją ci nieszczęśnicy na Neptunie, gdzie jest chłodno, ale da się wytrzymać. Wcześniej parę milionów lat rodzaj ludzki spędził na Wenus, po eksterminacji autochtonów. Nad zasadnością ich wytępienia autor się nie rozwodzi; zdaje się, że żywił wewnętrzne przekonanie, iż jeśli rasa wyższa (a czym to mierzyć?) natrafi na niższą, to ta druga winna zejść z drogi.
Wiedza autora pozostawia wiele do życzenia, choć w 1930 r. była już i teoria względności, i teoria kwantowa, i znano ucieczkę galaktyk. Za każdym razem Ziemian przepędza katastrofa astronomiczna: upadek Księżyca na Ziemię, wybuch Słońca itp. Na Marsie żyją mgławicowe istoty, nastawione do nas nieprzychylnie. Kosmos absolutnie nie jest celem którejkolwiek z ludzkich cywilizacji; owszem, trzeba przeskakiwać z Ziemi na Marsa, na Wenus, na Neptuna, ale to konieczność, nie astronautyka. W galaktyce Andromedy znajdują się „cztery wysokiego rzędu rozwoju światy" – mamy więc i cywilizacje kosmiczne. Nic to jednak nie zmienia w podejściu 18 Ludzkości (i autora) do kosmosu jako takiego.
Książka Stapledona imponuje jako zamiar, ale nie dotrwała w takiej formie do fazy realizacji. Wiek, który upłynął od pierwszego wydania, pozwala ją traktować wyłącznie jako ciekawostkę z pogranicza antropologii i historiozofii. Założę się, że ludzkość czekają o wiele bardziej burzliwe dzieje, nie za miliony lat, tylko wkrótce. Pod tym względem jesteśmy skazani na sukces.