Zgadza się. Pamiętam, kiedy uczyłem się do egzaminu z literatury staropolskiej, na pierwszym roku polonistyki w 1983 r., sporo czasu zajmowało mi rozważanie, czy na przykład Jan Kochanowski mógł pójść na wódkę z Sępem-Szarzyńskim albo z Paskiem. To mi pozwalało jakoś ułożyć sobie tych ludzi w czasie. Oczywiście, Pasek pewnie mógł się spotykać z Kochowskim, albo z Potockim (zapewne Kochowski widywał się z Potockim). Z czasem gdzieś się to wszystko zaciera i chętnie wrzucamy twórców do jednego worka. Pewnie o to chodzi, ale ja tak nie potrafię, ja po prostu wielu z tych dawnych twórców do dzisiaj traktuję jako dosyć bliskich mi ludzi. I przez lata stawałem się sąsiadem tych autorów, których pan wymienił.
Może na tym polega trwałość kultury, że wszyscy stajemy się takimi swoimi sąsiadami. Życie porządnego szlachcica, porządnego – to znaczy takiego, który uznawał się za obywatela, czyli odczuwał powinność angażowania się w sprawy publiczne (sejmiki, sądownictwo, urzędy, elekcje czy pospolite ruszenie) – miało właśnie takie dwa uzupełniające się elementy: zatrudnienie w sferze publicznej i „niepróżnujące próżnowanie" w rodowej siedzibie. Szlachcic często spędzał w nim całe swoje życie. Interesujące jest to, że nie czuł się – mieszkając na wsi – wyalienowany. Oczywiście, mówię tak na podstawie świadectw, w większości literackich.
W ogóle, muszę się przyznać, niekiedy spada na mnie lęk, że opowiadam o jakimś swoim wyobrażeniu, które uzyskałem na podstawie literatury, mów, pamiętników, korespondencji, zatem słów w większości – trochę dołóżmy do tego portretów, zabytków materialnych, dzieł sztuki, struktur architektonicznych. Że pociąga mnie moja własna opowieść, w której miałem zacnych poprzedników: Aleksandra Bruecknera, Władysława Łozińskiego, księdza Kitowicza czy Jana Stanisława Bystronia. Czy to jest opowieść adekwatna do tego, o czym opowiada? To pytanie, mocno dopinguje do poszukiwań.
W jakim stopniu my, współcześni Polacy, jesteśmy spadkobiercami Sarmatów?
Rozglądam się dokoła i widzę w Polakach to, co widziałem w Sarmatach: zaradność, ochotę do działania, jakiś rodzaj niezmordowanej aktywności. Oczywiście, przytłaczająca większość z nas nie ma w sobie szlacheckiej krwi, co uwielbiają wytykać koledzy z opcji krytycznej wobec sarmatyzmu. Zapominają jednak, że istnieje coś takiego jak dziedziczenie kulturowe: wzory, normy, zasady, które mają funkcję formatywną dla całych społeczeństw. Takie dziedziczenie to coś więcej niż geny.
Zatem widzę tę aktywność, widzę niezwykłą ochotę do wyrażania swojego zdania, potencjał odwagi, brawury, jakieś zachowania nieszablonowe, zaskakujące podejmowanie wyborów, niechęć do bycia krytykowanym (stąd takie niepowodzenie serwowanej Polakom przez lata pedagogiki wstydu). Widzę w tym cechy sarmackie.
Nigdy nie zapomnę opowieści jednego z profesorów z amerykańskiej uczelni, który wyjawił mi przyczyny, dla których uwielbia Polaków. „Z wami nigdy nie da się nudzić. Kiedy z ludźmi z innych krajów wychodzimy z konferencji i ktoś rzuci nazwę lokalu, dokąd zmierzamy, reszta podporządkowuje się temu zaleceniu i idzie tam, gdzie powiedziano. Jeśli towarzystwo składa się z Polaków – jest zawsze podobnie: kiedy tylko ktoś rzuci nazwę jakiegoś miejsca, zaraz ktoś inny odezwie się koniecznie: dlaczego właśnie tam? Kiedy są Polacy, zaczyna się spór, debata, przekonywanie, niekiedy – rozejście się grupy. Ja mam wrażenie, zawsze, że wam jeszcze na czymś zależy".
Zdaję sobie sprawę z ceny czy też ciężaru tej tradycji. Podobnie jak zdaję sobie sprawę z tego, jaką cenę musiała płacić za „oryginalność" pana Paska jego rodzina czy osoby, które zostały okaleczone jego mieczem bądź były przezeń ciągane po sądach. Ale rozumiem to tak: to jest cena, którą trzeba zapłacić, by się ocalić. Uważam, że – chwała Bogu – wciąż sarmacka jest nasza religijność katolicka, obrzędowa, wspólnotowa. Póki na odpuście w Bruśniku będą sprzedawać kiszone ogórki, póki tłumy ludzi z okolicznych wiosek zjeżdżać się będą na odpust do Tuchowa, Podkamienia, Gidli, Studziannej – wymieniam niektóre tylko nazwy z wiersza Kochowskiego o sanktuariach – póki słuchać tam będą mszy, a potem łazić po straganach, objadając się kiełbaskami z grilla – póty, mówię to całkiem poważnie, Sarmacja będzie ciągle w nas żyła.
I to jest jedyny spadek po niej?
Nie samym grillem człowiek żyje, choć to też ma swoje znaczenie. Sarmacja zaszczepiła w nas też coś, co dzisiaj nazywa się myśleniem misjonistycznym. Zakłada ono, że Polacy, Rzeczpospolita, mają do odegrania jakąś misję w świecie, misję we wspólnocie chrześcijańskiej. Może to najbardziej porywająca, najczystsza myśl tkwiąca wewnątrz sarmackiego świata: że wspólnota polityczna, jaką stanowią wolni obywatele, ma do odegrania jakąś rolę w wielkim planie zbawienia, w dziejach naszego kontynentu i świata. Do tej czystej myśli odwoływał się swoim nauczaniem i działaniem kardynał Stefan Wyszyński, a jego spadkobiercą został papież z Polski – Karol Wojtyła, święty Jan Paweł II. Wydaje mi się, że to jest dziedzictwo najbardziej kruche, bo narażone jest na największą krytykę, wyśmianie: wy, niedouczeni, niedokształceni Polacy, marzycie o jakiejś misji do odegrania? Powinniście się samej takiej myśli wstydzić, odrzucić ją, kiedy tylko zaświta w waszych megalomańskim głowach – mówiono nam przez lata.
Ale, ja mam takie wrażenie, powiadam, że intuicja to bardziej niż jakiś rodzaj wiedzy czy humanistycznego wywodu, że ta zbiorowa nasza katolickość to jednak jakaś widzialna, silna osłona czy zbroja owej szczytnej i pięknej myśli. Kardynał Wyszyński budził odwagę Polaków w tym względzie, dokonując narodowych rekolekcji w przeddzień obchodów tysiąclecia chrztu Polski, doświadczyłem, jak subtelnie, delikatnie i konsekwentnie do owej odwagi myślenia w kategoriach misyjnych o sobie skłaniał swoich rodaków papież. To jest sedno naszego sarmackiego dziedzictwa.
Nie jest jednak tak, by to wszystko miało trwać wiecznie: rodzą się wciąż nowe pokolenia, stare coraz szybciej odchodzą. Stąd Sarmację trzeba hołubić, pielęgnować, opiewać, bo kiedy ona w nas będzie zanikać – wcale nie jestem pewien, czy nam jako Polakom uda się przetrwać.
—rozmawiał Mariusz Cieślik (Program III Polskiego Radia)
Krzysztof Koehler jest profesorem na warszawskim Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, autorem kilkunastu książek naukowych, poetyckich i eseistycznych, m.in. „Boży podżegacz. Opowieść o Piotrze Skardze", „Stanisław Orzechowski i dylematy humanizmu renesansowego", „Palus sarmatica". Przez kilka lat kierował TVP Kultura, obecnie pełni funkcję zastępcy dyrektora Instytutu Książki
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95