Powstanie to było coś wspaniałego

Ani razu nie zakłuło mnie serce, ani nie pojawił się we mnie smutek, że ktoś dostał srogi wyrok. Ci wszyscy ludzie na to zasłużyli. Nie boję się głośno o tym mówić. Bo jak można przejść do porządku dziennego nad człowiekiem, który okazał się zdrajcą.

Publikacja: 28.01.2022 17:00

Wypad nad Wisłę w czasie okupacji. Maria Kowalska z prawej (wtedy Maria Chytrowska „Myszka”)

Wypad nad Wisłę w czasie okupacji. Maria Kowalska z prawej (wtedy Maria Chytrowska „Myszka”)

Foto: Prószyński i s-ka

Pani rodzice wiedzieli, że działa pani w podziemiu?

Ojciec i mama doskonale wiedzieli o naszych działaniach w konspiracji. Moja najstarsza siostra od początku wojny pracowała w Instytucie Fermentacji i Bakteriologii, w miejscu powiązanym z SGGW. Instytut mieścił się przy Krakowskim Przedmieściu 66, pod arkadami; to tam w podwórzu pracowała niegdyś nasza noblistka Maria Skłodowska-Curie. W laboratorium ukrywało się wielu profesorów. Pracowali jako robotnicy. Wytwarzali kostki bulionowe, buraczane i pastylki tutti frutti; z nich robiło się lemoniadę. Cała inteligencja SGGW pracowała przy kadziach. Mieszali składniki. Mieli dokumenty, że pracują legalnie, ale prowadzili też nielegalną działalność. To właśnie tam pracował przyszły mąż mojej siostry, Henryk Zagrodzki. Działał w konspiracji, a dokładnie w wywiadzie u „Radosława", ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie.

Sama odbyłam w tym miejscu praktykę przed szkołą chemiczną, w której później zrobiłam małą maturę. Resztę przedmiotów zdałam na kompletach. Wpływ na wybór tej szkoły miała moja siostra Alina, która była chemiczką i przynosiła wyposażenie laboratorium do domu. Miałyśmy wlewki, menzurki, kalium hyper manganicum... Od dziecka nas szkoliła. Żeby się do tej szkoły dostać, potrzebowałam rocznej praktyki. Odbyłam ją w instytucie mojej siostry. Przyporządkowano mnie do pastylek tutti frutti. Ada pracowała tam na akord. Zawijała kostki bulionowe. Z czasem stała się prawdziwą przodownicą pracy.

A pani nie miała bardziej humanistycznego umysłu?

Nauki ścisłe nie były moim hobby, ale nie były też przykrą koniecznością, w której nie potrafiłam się odnaleźć. Najbardziej lubiłam jednak czytać książki. Historyczne, filozoficzne – chłonęłam wszystko. Rena dostała się jako telefonistka do centrali na SGGW. Znając język niemiecki, mogła dużo zdziałać. Razem z nami pracowała tam nasza komendantka Anna Danuta Staniszkis.

Czytaj więcej

Jak o. Maksymilian Kolbe nawracał Japonczyków

Kiedy zdała sobie pani sprawę, że wojna to nie błahostka?

Każdy dzień mi udowadniał, jak dużym błędem było nasze założenie, że wojna to tylko kilka trudnych chwil, po których nastanie spokój. Pierwszą łapankę widziałam bodaj w 1940 roku. Zgrupowano nas na ulicy Wawelskiej, w dawnym gimnazjum Słowackiego. Przez okna widziałyśmy budy, które zajechały przed sąsiednie domy. Niemieccy wojskowi weszli do środka, żeby już za chwilę wypędzić mieszkańców i wsadzić ich do samochodu. Strach... Strach wziął mnie w swoje objęcia. Zrozumiałam, że za chwilę to mnie mogą wypędzić z domu i zapakować do budy, zabrać w podróż, która nie wiadomo gdzie będzie miała swój kres. Takich momentów przybywało. Często, gdy skądś wracałam, ludzie zatrzymywali mnie na ulicy i informowali, żeby nie iść tam czy tu, bo może za chwilę spotkać mnie coś złego. Rewizje zdarzały się coraz częściej. W tym samym domu, tylko że w sąsiedniej klatce, mieszkał Polak, który pomagał Niemcom. Wielu ludzi przez niego ucierpiało. Mówiło się o tym coraz głośniej. Gdy nasz ojciec wrócił w kwietniu 1940 roku, od razu zjawili się Niemcy i przeszukali nasze mieszkanie. Później byliśmy na ich celowniku regularnie.

Często dochodziło do przeszukań?

Niemcy wielokrotnie odwiedzali nasze mieszkanie, żeby sprawdzić, czy nie dzieje się u nas coś niepokojącego. Byłam już wtedy w Armii Krajowej. Gazetki i biuletyny informacyjne leżały na wierzchu. Nigdy nie zapomnę, jak podczas przeszukania na etażerce leżały materiały z podziemia. Z daleka było widać, co to jest. Niemcy ich jednak nie zauważyli, ale wszyscy najedliśmy się wtedy strachu, bo wystarczyła chwila, byśmy wpadli.

Pamiętam też dzień, kiedy ten nasz sąsiad stał w trakcie rewizji i patrzył na kocioł u nas w domu, ale nie było po nim widać wstydu czy zażenowania. Na jego twarzy nie malowały się żadne emocje, które wskazywałyby na to, co on myśli, czy choćby czuje.

Ludzie zachowywali się różnie. Pewnie to kwestia wychowania. W naszej czterdziestce w obozie koncentracyjnym były dziewczyny na poziomie, po gimnazjum, i może stąd brało się nasze podobne podejście do sprawy. Ja nie nazwałabym tego bohaterstwem, lecz poczuciem obowiązku.

Jest pani w stanie zrozumieć ludzi, którzy podpisali Deutsche Volksliste, i znaleźć wytłumaczenie ich decyzji?

Nie! Tego nie można było tolerować i nic, nawet fakt, że ktoś chciał przeżyć, nie tłumaczyło tak okropnego zachowania. Gdy po wojnie pojawiały się informacje o sprawach sądowych i wyrokach wykonywanych na folksdojczach, ani razu nie zakłuło mnie serce, ani pojawił się we mnie smutek, że ktoś dostał srogi wyrok. Ci wszyscy ludzie na to zasłużyli. Nie boję się głośno o tym mówić. Bo jak można przejść do porządku dziennego nad człowiekiem, który okazał się zdrajcą. Rozumiem, że chciał żyć, chciał uniknąć represji, ale to nie jest żaden argument za tym, by usprawiedliwiać haniebne działanie.

A może pani nie pomyślała o tym, że cel uświęca środki i w imię życia wszystkiego warto się chwytać?

Człowiek wcale tak nie myślał! Nie zastanawiałam się nad tym, czy zginę, czy nie zginę. A już tym bardziej, czy mam okazać się zdrajczynią, żeby tylko uniknąć śmierci. Nie spałabym spokojnie w nocy, gdybym dokonała takiego czynu. Wojna weryfikuje, kto jakim jest człowiekiem i jakimi wartościami się kieruje. W chwilach zagrożenia w głowie kołuje się wiele myśli i czasem można samego siebie zaskoczyć.

Moja siostra podjęła kiedyś bardzo mądrą decyzję. Przyglądała się procesowi SS-Obersturmführera Martina Patza w związku z jego działalnością i okrutnym zachowaniem w SS-Stauferkaserne przy ulicy Rakowieckiej 4.

W pierwszych dniach powstania zostali tam uwięzieni mężczyźni z okolicznych domów. W tej grupie był też narzeczony mojej siostry Ady. Na wieść, że ci ludzie nie dostają nic do jedzenia i grozi im śmierć głodowa, Ada udała się do głównego dowódcy z prośbą, by ją też tam uwięził, aby mogła umrzeć razem z narzeczonym. Ostatecznie Patz uległ jakoś namowom siostry i nie zagłodził jej narzeczonego, a nawet w którymś momencie go wypuścił.

Proces był przeprowadzany w 1978 r. Siostra nie chciała zgłaszać się jako świadek, bo musiałaby wypowiedzieć się o nim pozytywnie.

SS-Stauferkaserne – co to było za miejsce?

Więzienie. Dochodziło w nim do licznych egzekucji. Moja siostra Ada też miała kontakt z Patzem. 8 sierpnia wysłał grupę kobiet do dowodzącego siłami AK na Mokotowie dowódcy pułku Baszta, podpułkownika Stanisława Kamińskiego, który znany był podczas wojny pod pseudonimem „Daniel". Setka kobiet miała go poprosić o kapitulację, bo w przypadku zignorowania tego rozkazu Patz zagroził rozstrzelaniem wszystkich Polaków w więzieniu. Ale nie udało się to Patzowi, ponieważ „Daniel" ostrzegł, że zrobi to samo z wziętymi do niewoli Niemcami. Takie sytuacje w trakcie wojny zdarzały się co chwila.

Czytaj więcej

The Line. Przyszłość miast, czy mrzonka bogacza

W waszym warszawskim domu co chwila pojawiał się ktoś nowy, a tym samym lokatorów z czasem przybywało...

Z Brześcia tatuś wrócił ze swoim bratem, jego żoną i pięciorgiem dzieci. Byli też jego szwagier i dwójka dzieci. Kilka osób spało na jednym łóżku do czasu, aż znaleźli sobie mieszkanie. Udało się, bo w klatce obok pojawiła się możliwość, by zamieszkała tam cała ich rodzina. Do tego momentu gnieździliśmy się wszyscy razem.

Ta rodzina zaciągała. Mówili z wschodnim zaśpiewem, który bardzo nam się podobał, ale podśmiewywałyśmy się z niego. Dopiero po latach wyszło, że nasze żarty wcale im się nie podobały i czuli do nas żal. Ojciec i mama nie mówili z akcentem.

W trakcie wojny zdarzały się przyjemne chwile?

Bywały momenty, które przypominały o tym, że kiedyś było normalnie. Inaczej. Przyzwyczailiśmy się do szaleństwa, w którym przyszło nam żyć. Ono wżerało się w umysł i sprawiało, że każdego dnia byliśmy coraz bardziej zahartowani, bardziej wyćwiczeni.

Pamięta pani naloty?

W trakcie nalotów razem z innymi mieszkańcami kamienicy wychodziliśmy na podwórze i siadaliśmy na klombie w oczekiwaniu na to, gdzie za chwilę uderzy bomba. Nie wpadaliśmy w popłoch, nie szukaliśmy kryjówki. Te bombardowania tyle razy pokazały, że można uciekać, szukać schronienia, ale i tak nie ma to znaczenia. Rozmawialiśmy, oczekując na huk. Ileż znajomości z okolicznych domów zawarło się w tym czasie! Dopiero dramat doprowadził do zacieśnienia więzi sąsiedzkich. W związku z tym, że dobrze się już znaliśmy, często spędzaliśmy ze sobą czas wieczorami, odwiedzaliśmy siebie nawzajem. Było bezpieczniej po godzinie policyjnej wpaść z wizytą do kamienicy obok, niż jechać przez całą Warszawę do znajomych na Żoliborz czy do Śródmieścia. Wojna zniszczyła wiele więzi, ale wiele też scaliła. Łatwiej jest przeżywać dramat, łącząc się z innymi w bólu, niż samotnie pławić się w nieszczęściu. Byliśmy młodzi i chcieliśmy poczuć tę naszą młodość, którą przysypały gruzy. Żartowaliśmy, rozmawialiśmy, uczyliśmy się tańców. Dla kogoś z boku może się to wydawać szaleństwem, ale my właśnie robiliśmy to wszystko, żeby nie oszaleć, żeby zachować resztki trzeźwego spojrzenia na życie, żeby nie zwariować, bo kiedy się żyje w ciągłym zagrożeniu, droga do obłędu jest bardzo prosta.

Czułam, że rodzi się we mnie bunt wobec otaczającej mnie rzeczywistości. Widok idących do pracy Żydów z opaskami powodował, że miałam ochotę wybiec na ulicę i krzyczeć ze złości wniebogłosy. Wyć z bezsilności. Ale nie zrobiłam tego, bo za każdym razem włączał się we mnie zdrowy rozsądek. Co z tego, że wyrażę swoją niezgodę. Co z tego... Oczywiście mogłam to zrobić, ale byłoby to równoznaczne z zakończeniem mojego żywota, a ja chciałam żyć. Chciałam po prostu żyć. Tak po ludzku. Jak dawniej. Żyć jak człowiek.

Nadlatujące samoloty, które spuszczały flary, stały się elementem codzienności. Spadająca bomba rozświetlała teren, tworząc dość osobliwy krajobraz. Krajobraz paranoi. Za każdym razem stałam, nie wydając z siebie głosu, i wstrzymując oddech, patrzyłam, jak niszczony jest kolejny budynek. W pamięć wrył mi się szczególnie jeden nalot. Nakazano nam wszystkim wyjść z domu na podwórko, żeby przeczekać chwilę grozy. Mój ojciec, który był akurat wtedy w domu, zbuntował się i powiedział, że nie ma zamiaru po raz kolejny stać na zewnątrz w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń.

Jak zareagowała pani na decyzję ojca?

„Wiesz co? To ja zostanę z tobą w domu i poczekamy razem", zaproponowałam, a mój ojciec tylko popatrzył na mnie. Złapaliśmy się wtedy wzrokiem i chwilę staliśmy w bezruchu. Nasz bezruch kontrastował z odgłosami mieszkańców, którzy gromadzili się tłumnie na podwórku. Tata przygotowywał sobie kolację. Namaczał chleb. Powoli. Pomału. Jak gdyby nigdy nic. Gdy przyrządził już posiłek, wyszliśmy razem na balkon, by przyjrzeć się temu, co się dzieje na ulicy. Nadleciało kilka samolotów i nagle na placyk, gdzie stoi teraz kino, uderzyły bomby. Chwila grozy. Chwila zwątpienia. Zeszliśmy do wszystkich. Byliśmy zobojętniali. Cały czas czekaliśmy na chwilę, gdy to wszystko zakończy się raz, a dobrze, ale nic nie zapowiadało, by matnia skończyła się już niebawem.

W czasie wojny może byliśmy naiwni. Liczyliśmy na to, że Anders przyjedzie na białym koniu i nam pomoże. Iluż naszych dostało się w tajnej misji do Londynu i opowiadało, co się u nas dzieje. Nikt nam nie wierzył. Ludzie liczą na pomoc innych, ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że rzadko kiedy ktoś się lituje. Nad nami nikt się nie ulitował.

Może nie trzeba było rzucać się do walki? Jak pani patrzy dziś na tę sytuację?

Dla nas powstanie było najlepszym wyjściem z sytuacji. Nigdy nie żałowałam udziału w walce. Żałowałam końca i tego, że się nie udało. Samo powstanie to było coś wspaniałego! Nigdy nie miałam wątpliwości, że tak trzeba było i już. A może ja po prostu nigdy nie byłam za mądra.

Wojna wyrobiła w pani hart ducha?

Tak, ale przy tym wszystkim wyrosło we mnie coś jeszcze.

Co?

Obojętność. Ona rośnie w człowieku i nie wiedzieć kiedy wypełnia go całego od stóp do głów. Obok obojętności pojawiło się też rozgoryczenie.

Skąd jeszcze przed powstaniem, poza prasą podziemną, czerpaliście informacje o tym, co dzieje się na wojnie?

Nie można było mieć radia w domu, więc wiadomości rozchodziły się głównie pocztą pantoflową. W pewnym momencie poznaliśmy naszego sąsiada. Jego ojciec był Niemcem, a matka Polką. Zajmowali parter sąsiedniego domu. Często grywał z nami w siatkówkę, uczestniczył w imieninach. I oni mieli radio. Jego ojciec wyjechał do majątku na Mazurach, żeby dołączyć do żony i córki. Mieszkanie zostało bez żadnej opieki rodziców. Kazio Gunter zapraszał nas do siebie, wtedy – hulaj dusza, piekła nie ma! Zamykał drzwi, zamykał okna. Jak zahipnotyzowani słuchaliśmy radia bum bum. Jego ojciec zapisał go do Hitlerjugend. Chłopak uczył się w Batorym. Po pewnym czasie przestał uczęszczać na ich spotkania. Nie chciał przynależeć do takiej organizacji. Mieliśmy z Kaziem jak najlepsze układy.

Na naszym piętrze były trzy mieszkania. W środkowym mieszkała pani Galonowa, żona lotnika, który czas wojny spędził w obozie. Często odwiedzali ją Niemcy – widzieliśmy to wszystko z naszego balkonu. Po wojnie żona internowanego wojskowego stała się nagle ogromną patriotką. Kazio miał ogromnego pecha, bo wpadł na nią kiedyś na ulicy. Raban, krzyk i wrzask Galonowej, że właśnie ulicą idzie Niemiec, zwrócił uwagę wszystkich, a młodego Guntera natychmiast aresztowano. I choć chłopak był zupełnie niewinny, to wsadzono go do więzienia. Torturowano. Jego kolega, Janek Małkowski, który przyjaźnił się również z nami, starał się uratować Kazia. Nie znaleziono na niego żadnych dowodów, które poświadczałyby zarzuty Galonowej. Czuł rezygnację i chciał zmienić otoczenie. Wyjechał do Niemiec i został. Straciliśmy z nim później kontakt.

Kazio nigdy nas nie zawiódł. I choć jego ojciec był wrogiem, to w nim nie widzieliśmy zagrożenia. Bardzo naraził się swojemu tacie, kiedy zrezygnował z Hitlerjugend.

Nikt z bliskich nie rozczarował pani w trakcie wojny?

Miałam dużo szczęścia, bo nikt nie rozczarował mnie swoją postawą. W czasie okupacji nasz dom był schroniskiem dla wielu znajomych i nieznajomych. W wojnę każdy potrzebował pomocy, a my przyjmowaliśmy ludzi z otwartymi ramionami. Mama nie narzekała, że musi gotować i utrzymywać tak dużą grupę ludzi. Wojenne realia mają to do siebie, że poczucie zjednoczenia jest wówczas wyjątkowo silne.

Nigdy nie wiadomo, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Na szczęście nie musiałam przekonywać się o tym na własnej skórze. Początkowo nasza sytuacja była bardzo zła, ale gdy siostry poszły do pracy, w domu minimalnie się poprawiło. Inni ludzie też nam pomagali. Mój ojciec chrzestny, z którym kontakt miałam wyłącznie jako dziecko, przysyłał mi paczki, słoninę, kiełbasę... Mieszkał w Siedlcach. Wojna to weryfikator ludzkich odruchów.

Czytaj więcej

Anna Arno. Jarosław Iwaszkiewicz i Konstanty Jeleński – literacka przyjaźń

Co się stało ze złotem ukrytym u państwa w szafie?

Po kilku miesiącach przyszedł czas, by przekazać je dalej. Wpadliśmy na pomysł, żeby każdą ze sztabek owinąć w papier wedlowski. Ciężkie to było. We trzy szłyśmy do tramwaju, a Rena miała dostarczyć pakunek do wyznaczonego punktu. Co dalej się z nim działo? Nie wiedziałyśmy. Mówili, że trafiło do Ameryki, ale czy to prawda? Nie mam pojęcia.

Maria Kowalska „Myszka" wstąpiła do konspiracji we wrześniu 1942 roku. W ramach Wojskowej Służby Kobiet należała do Pułku „Baszta". Po upadku powstania warszawskiego trafiła do obozu koncentracyjnego Stutthof. Po wojnie pracowała w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego. Wiktor Krajewski jest dziennikarzem. Wydał książkę „Łączniczki. Wspomnienia z Powstania Warszawskiego", napisaną wraz z Marią Fredro-Boniecką, i „Pocztówki z powstania".

Fragment książki Marii Kowalskiej i Wiktora Krajewskiego „Kobiety pistolety. Maria Kowalska w rozmowie z Wiktorem Krajewskim", wydanej przed tygodniem przez Prószyński i S-ka, Warszawa 2022

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Pani rodzice wiedzieli, że działa pani w podziemiu?

Ojciec i mama doskonale wiedzieli o naszych działaniach w konspiracji. Moja najstarsza siostra od początku wojny pracowała w Instytucie Fermentacji i Bakteriologii, w miejscu powiązanym z SGGW. Instytut mieścił się przy Krakowskim Przedmieściu 66, pod arkadami; to tam w podwórzu pracowała niegdyś nasza noblistka Maria Skłodowska-Curie. W laboratorium ukrywało się wielu profesorów. Pracowali jako robotnicy. Wytwarzali kostki bulionowe, buraczane i pastylki tutti frutti; z nich robiło się lemoniadę. Cała inteligencja SGGW pracowała przy kadziach. Mieszali składniki. Mieli dokumenty, że pracują legalnie, ale prowadzili też nielegalną działalność. To właśnie tam pracował przyszły mąż mojej siostry, Henryk Zagrodzki. Działał w konspiracji, a dokładnie w wywiadzie u „Radosława", ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich