„Wiesz co? To ja zostanę z tobą w domu i poczekamy razem", zaproponowałam, a mój ojciec tylko popatrzył na mnie. Złapaliśmy się wtedy wzrokiem i chwilę staliśmy w bezruchu. Nasz bezruch kontrastował z odgłosami mieszkańców, którzy gromadzili się tłumnie na podwórku. Tata przygotowywał sobie kolację. Namaczał chleb. Powoli. Pomału. Jak gdyby nigdy nic. Gdy przyrządził już posiłek, wyszliśmy razem na balkon, by przyjrzeć się temu, co się dzieje na ulicy. Nadleciało kilka samolotów i nagle na placyk, gdzie stoi teraz kino, uderzyły bomby. Chwila grozy. Chwila zwątpienia. Zeszliśmy do wszystkich. Byliśmy zobojętniali. Cały czas czekaliśmy na chwilę, gdy to wszystko zakończy się raz, a dobrze, ale nic nie zapowiadało, by matnia skończyła się już niebawem.
W czasie wojny może byliśmy naiwni. Liczyliśmy na to, że Anders przyjedzie na białym koniu i nam pomoże. Iluż naszych dostało się w tajnej misji do Londynu i opowiadało, co się u nas dzieje. Nikt nam nie wierzył. Ludzie liczą na pomoc innych, ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że rzadko kiedy ktoś się lituje. Nad nami nikt się nie ulitował.
Może nie trzeba było rzucać się do walki? Jak pani patrzy dziś na tę sytuację?
Dla nas powstanie było najlepszym wyjściem z sytuacji. Nigdy nie żałowałam udziału w walce. Żałowałam końca i tego, że się nie udało. Samo powstanie to było coś wspaniałego! Nigdy nie miałam wątpliwości, że tak trzeba było i już. A może ja po prostu nigdy nie byłam za mądra.
Wojna wyrobiła w pani hart ducha?
Tak, ale przy tym wszystkim wyrosło we mnie coś jeszcze.
Co?
Obojętność. Ona rośnie w człowieku i nie wiedzieć kiedy wypełnia go całego od stóp do głów. Obok obojętności pojawiło się też rozgoryczenie.
Skąd jeszcze przed powstaniem, poza prasą podziemną, czerpaliście informacje o tym, co dzieje się na wojnie?
Nie można było mieć radia w domu, więc wiadomości rozchodziły się głównie pocztą pantoflową. W pewnym momencie poznaliśmy naszego sąsiada. Jego ojciec był Niemcem, a matka Polką. Zajmowali parter sąsiedniego domu. Często grywał z nami w siatkówkę, uczestniczył w imieninach. I oni mieli radio. Jego ojciec wyjechał do majątku na Mazurach, żeby dołączyć do żony i córki. Mieszkanie zostało bez żadnej opieki rodziców. Kazio Gunter zapraszał nas do siebie, wtedy – hulaj dusza, piekła nie ma! Zamykał drzwi, zamykał okna. Jak zahipnotyzowani słuchaliśmy radia bum bum. Jego ojciec zapisał go do Hitlerjugend. Chłopak uczył się w Batorym. Po pewnym czasie przestał uczęszczać na ich spotkania. Nie chciał przynależeć do takiej organizacji. Mieliśmy z Kaziem jak najlepsze układy.
Na naszym piętrze były trzy mieszkania. W środkowym mieszkała pani Galonowa, żona lotnika, który czas wojny spędził w obozie. Często odwiedzali ją Niemcy – widzieliśmy to wszystko z naszego balkonu. Po wojnie żona internowanego wojskowego stała się nagle ogromną patriotką. Kazio miał ogromnego pecha, bo wpadł na nią kiedyś na ulicy. Raban, krzyk i wrzask Galonowej, że właśnie ulicą idzie Niemiec, zwrócił uwagę wszystkich, a młodego Guntera natychmiast aresztowano. I choć chłopak był zupełnie niewinny, to wsadzono go do więzienia. Torturowano. Jego kolega, Janek Małkowski, który przyjaźnił się również z nami, starał się uratować Kazia. Nie znaleziono na niego żadnych dowodów, które poświadczałyby zarzuty Galonowej. Czuł rezygnację i chciał zmienić otoczenie. Wyjechał do Niemiec i został. Straciliśmy z nim później kontakt.
Kazio nigdy nas nie zawiódł. I choć jego ojciec był wrogiem, to w nim nie widzieliśmy zagrożenia. Bardzo naraził się swojemu tacie, kiedy zrezygnował z Hitlerjugend.
Nikt z bliskich nie rozczarował pani w trakcie wojny?
Miałam dużo szczęścia, bo nikt nie rozczarował mnie swoją postawą. W czasie okupacji nasz dom był schroniskiem dla wielu znajomych i nieznajomych. W wojnę każdy potrzebował pomocy, a my przyjmowaliśmy ludzi z otwartymi ramionami. Mama nie narzekała, że musi gotować i utrzymywać tak dużą grupę ludzi. Wojenne realia mają to do siebie, że poczucie zjednoczenia jest wówczas wyjątkowo silne.
Nigdy nie wiadomo, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Na szczęście nie musiałam przekonywać się o tym na własnej skórze. Początkowo nasza sytuacja była bardzo zła, ale gdy siostry poszły do pracy, w domu minimalnie się poprawiło. Inni ludzie też nam pomagali. Mój ojciec chrzestny, z którym kontakt miałam wyłącznie jako dziecko, przysyłał mi paczki, słoninę, kiełbasę... Mieszkał w Siedlcach. Wojna to weryfikator ludzkich odruchów.
Co się stało ze złotem ukrytym u państwa w szafie?
Po kilku miesiącach przyszedł czas, by przekazać je dalej. Wpadliśmy na pomysł, żeby każdą ze sztabek owinąć w papier wedlowski. Ciężkie to było. We trzy szłyśmy do tramwaju, a Rena miała dostarczyć pakunek do wyznaczonego punktu. Co dalej się z nim działo? Nie wiedziałyśmy. Mówili, że trafiło do Ameryki, ale czy to prawda? Nie mam pojęcia.
Maria Kowalska „Myszka" wstąpiła do konspiracji we wrześniu 1942 roku. W ramach Wojskowej Służby Kobiet należała do Pułku „Baszta". Po upadku powstania warszawskiego trafiła do obozu koncentracyjnego Stutthof. Po wojnie pracowała w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego. Wiktor Krajewski jest dziennikarzem. Wydał książkę „Łączniczki. Wspomnienia z Powstania Warszawskiego", napisaną wraz z Marią Fredro-Boniecką, i „Pocztówki z powstania".
Fragment książki Marii Kowalskiej i Wiktora Krajewskiego „Kobiety pistolety. Maria Kowalska w rozmowie z Wiktorem Krajewskim", wydanej przed tygodniem przez Prószyński i S-ka, Warszawa 2022
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji