Paweł Kukiz z Prawem i Sprawiedliwością, wyborcy na lodzie

Paweł Kukiz nie jest pierwszym i nie ostatnim politykiem, który zostawił swych wyborców na lodzie. Wszyscy, którzy uwierzą, że polityka może wyglądać inaczej, powinni być z góry przygotowani na gorzki zawód.

Publikacja: 15.10.2021 16:00

Jarosław Kaczyński na wspólnej konferencji z Pawłem Kukizem 14 czerwca tego roku stwierdził, że Kuki

Jarosław Kaczyński na wspólnej konferencji z Pawłem Kukizem 14 czerwca tego roku stwierdził, że Kukiz i jego trzech posłów „będą wspierać Polski Ład i wspierać to wszystko, by trwał układ polityczny w polskim parlamencie”

Foto: Forum, Adam Chełstowski

W 2015 r. Paweł Kukiz szedł do polityki robić rewolucję. – Będąc prezydentem obywatelskim, spoza układu partyjnego, mogę pohamować wampiryzm partiokracji – mówił w jednym z wywiadów przed wyborami. Jego sztandarowym postulatem było wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych, ale JOW-y były de facto tylko symbolem fundamentalnej zmiany systemu politycznego, którą proponował. Rockman dążył bowiem do „wywrócenia stolika" i umeblowania polskiej sceny politycznej na nowo – w taki sposób, aby zmarginalizować partie, zwiększając do maksimum kontrolę obywateli nad procesem politycznym.

W wizji Kukiza mechanizm ten miał wyglądać tak: odpowiednio małe, jednomandatowe okręgi wyborcze sprawią, że wyborcy będą głosować na konkretnego, znanego im człowieka – a nie na partyjny szyld. Wybrany w ten sposób poseł będzie w efekcie lojalny w pierwszej kolejności nie wobec lidera swojej partii, a bezpośrednio wobec wyborców, co wzmocnić miało jeszcze wprowadzenie instytucji tzw. mandatu związanego, czyli możliwości odwołania posła przez wyborców w czasie kadencji. Jeśli dodać do tego instytucję wiążącego władzę referendum, której również domagał się Kukiz, oraz wybieranych przez obywateli sędziów pokoju, a także wyłanianego w wyborach powszechnych prokuratora generalnego, mamy obraz państwa, w którym partie odgrywają głównie rolę logistyczno-organizacyjną przy realizacji celów wskazanych przez wyborców. System kreślony przez Kukiza miał być czymś na kształt połączenia szwajcarskiej demokracji referendalnej z demokracją ateńską. Rewolucją.

Jak skończyła się ta historia? Kukiz w 2013 r. mówił, że III RP „jest powtórką systemu komunistycznego, z tą różnicą, że zamiast jednego PZPR, mamy pięć do wyboru", a jeszcze w 2018 r. ubolewał, że „czuje się nieszczęśliwy w partiokracji". Jednak już rok później wystartował w wyborach parlamentarnych z list PSL, choć jeszcze trzy lata wcześniej nazwał tę partię „zorganizowaną grupą przestępczą, funkcjonującą podobnie do mafii. A w 2021 r. podpisał umowę o współpracy z PiS i Jarosławem Kaczyńskim (dwa lata wcześniej mówił, że Kaczyński „chce upartyjnić państwo na wzór bolszewicki", w 2018 r. porównywał go do I sekretarza KC PZPR) i nie wykluczył startu w wyborach z list PiS...

Najciekawszy jest jednak cel, jaki ma umowa zawarta między PiS a Kukizem. Jarosław Kaczyński na wspólnej konferencji z nim stwierdził bowiem, ni mniej, ni więcej, że Kukiz i jego trzech posłów „będą wspierać Polski Ład i wspierać to wszystko, by trwał układ polityczny w polskim parlamencie". Innymi słowy rockman, który poszedł do polityki, by z partiami się rozprawić, skończył jako element systemu mający obecny układ partyjny wzmocnić. Dla wyborców Kukiza musiało to być bardzo bolesne.

Robin Hood i jego zgraja

Kukiz na scenę polityczną wkraczał jako depozytariusz nadziei tej części elektoratu, która nie odnajdowała się w istniejącym układzie sił politycznych. Z badania CBOS wynikało, że spośród osób, które w 2015 r. poparły Pawła Kukiza, aż 45 proc. nie głosowało w wyborach parlamentarnych 2011 r. lub deklarowało, że nie pamięta, na kogo oddały wtedy głos – co świadczy o tym, że przyciągnął wyborców dotychczas pozostających poza główną osią politycznego sporu. Zgarnął też głosy młodych – aż 46 proc. osób w wieku 18–24 lata i 45 proc. w wieku 25–34 lata głosujących w I turze wyborów prezydenckich poparło właśnie jego. Jednocześnie w maju 2015 r. uplasował się na pierwszym miejscu rankingu zaufania, uzyskując 58 proc. wskazań. – Przysięgam, że nigdy was nie zdradzę, że nikt nie jest w stanie mnie kupić. Ja chcę żyć dla Polski, ale jak trzeba, to oddam za nią życie – deklarował, gdy w pierwszej turze wyborów prezydenckich uzyskał 20,8 proc. głosów, co było najwyższym w historii III RP wynikiem wyborczym uzyskanym przez kandydata na prezydenta, który nie wszedł do drugiej tury.

Gdy Kukiz zaczynał „wsiąkać" w politykę i robił się coraz bardziej establishmentowy, wielu jego wyborców po prostu wracało do politycznej bierności

Co więcej, wielu wyborców Kukiza do polityki przyciągnął tylko on. CBOS podawał, że 31 proc. wyborców Kukiz'15 z września i października 2015 r. deklarowało, iż w drugiej turze wyborów prezydenckich, w których przywódcy ich ugrupowania zabrakło, po prostu nie wzięło udziału. Aktywizowali się więc tylko, gdy na horyzoncie pojawił się ich lider. Być może nie powinno to dziwić w świetle tego, że Kukiz przyciągał wyborców, którzy znacznie mniej, niż wynosiła średnia dla całego społeczeństwa, interesowali się polityką. We wrześniu i październiku tylko 2 proc. jego wyborców deklarowało, że ich zainteresowanie polityką jest bardzo duże, a 23 proc. przyznawało, że jest „nikłe, niewielkie".

Gdy Kukiz zaczynał „wsiąkać" w politykę i robił się coraz bardziej establishmentowy, wielu jego wyborców po prostu wracało do politycznej bierności. Kiedy w 2017 r. CBOS zapytał wyborców Kukiz'15 z 2015 r., na kogo oddaliby głos, gdyby właśnie odbyły się wybory – na formację Kukiza chciało głosować 50 proc. dawnych wyborców, ale już 22 proc. nie zamierzało głosować w ogóle. Ich nadzieje na nową politykę topniały wraz z autorytetem lidera – a wraz z nimi zainteresowanie polityką w ogóle.

Jednocześnie badania CBOS wykazywały, że elektorat Kukiza jest dość heterogeniczny – na pytanie o identyfikację na osi prawica–lewica 30 proc. jego wyborców wybierało bezpieczną odpowiedź „centrum", a 25 proc. w ogóle nie potrafiło umieścić się na tej osi. Jego elektorat był też podzielony co do tego, czy Polska powinna dążyć do ściślejszej integracji w Unii Europejskiej, czy też do zachowania niezależności (odpowiednio – 30 i 44 proc.), dopuszczać bez ograniczeń przerywanie ciąży, czy też całkowicie go zakazywać (38 i 28 proc.), albo dopuszczać związki partnerskie czy nie (33 do 47 proc.). Sprzeczność interesów wśród wyborców Kukiza najlepiej było widać przy pytaniu o to, czy ważniejsze jest bezpieczeństwo zatrudnienia, czy elastyczność prawa umożliwiająca pracodawcom szybkie reakcje na zmieniającą się sytuację na rynku pracy – pierwsze wskazało 39 proc. jego wyborców, drugie 38 proc. Co najsilniej łączyło? Ocena sytuacji politycznej w Polsce. Tylko 3 proc. uważało, że jest ona dobra, a aż 63 proc. oceniało ją jako złą. Nawet elektorat Andrzeja Dudy w tamtych wyborach oceniał bieżącą sytuację polityczną, po ośmiu latach rządów PO–PSL, lepiej.

Kukiz zagospodarowywał więc przede wszystkim elektorat szukający „trzeciej drogi" między PO i PiS, o czym świadczyły zresztą przepływy wyborców. Na Kukiza zagłosowało 37,1 proc. wyborców Ruchu Palikota z 2011 r. mimo poważnych różnic, zwłaszcza w kwestiach światopoglądowych, między przywódcami obu ugrupowań. Zbierał więc on w dużej mierze głosy przeciw systemowi niż za jakimś konkretnym programem. A jednocześnie – jak partie buntu przed nim (Samoobrona, Ruch Palikota) i po nim (Polska 2050) swoją polityczną siłę budował na osobistej charyzmie (co może tłumaczyć przechodzenie wyborców lewicowego Ruchu Palikota do raczej konserwatywnego Kukiza – ważniejsza była sama osoba silnego lidera niż to, co miał do powiedzenia).

Kukiz wkraczał więc na arenę polityczną niczym Robin Hood niesiony nadziejami, że oto nowy polityczny bohater zrobi porządek z szeryfem z Sherwood uosabianym przez partie establishmentu – PO, PiS, a w mniejszym stopniu również PSL czy SLD/Lewicę. Kiedy okazało się, że – podobnie jak Palikot – w polityce może odgrywać rolę co najwyżej recenzenta działań innych, jego gwiazda szybko zgasła, a zgromadzona pod sztandarami Kukiz'15 armia rozpierzchła się na wszystkie strony. Miarą klęski tego projektu jest to, jak zagłosowali wyborcy Kukiz'15 w kolejnych wyborach parlamentarnych. Na PSL, z którym na krótko swoje losy związał sam Kukiz, oddało głos 22 proc. tych wyborców Kukiz'15, którzy w 2019 r. poszli do urn.

24 proc. poparło Konfederację – nową antyestablishmentową siłę w parlamencie. Ale jednocześnie aż 22 proc. wybrało PiS, 16 proc. Koalicję Obywatelską, a 12 proc. Lewicę. Innymi słowy złudzenia o tym, że polityka może być inna, szybko prysły.

Ale czy można się dziwić wyborcom, skoro ich lider sam zdecydował się wejść w taktyczne układy najpierw z PSL, a potem z PiS? Kukiz z roli lidera rankingu zaufania został zdegradowany do roli lidera rankingu nieufności, w którym wyprzedza go jedynie jego najnowszy polityczny sojusznik – Jarosław Kaczyński. Rockman na scenie politycznej pozostał, ale swoich wyborców de facto porzucił. Być może jednak nie mogło być inaczej?

Bunt z terminem przydatności

Począwszy od 2011 r., w każdych kolejnych wyborach do Sejmu wchodzi co najmniej jedna siła (w 2015 nawet dwie), która chce „rozbić zabetonowany układ na polskiej scenie politycznej". Wszystkie te próby łączyło jak dotąd jedno: na chęciach się kończyło. Ale wszystkie też – na krótko – potrafiły mobilizować wokół siebie grupę ok. 10 proc. wyborców – zazwyczaj młodych, głosujących w wyborach po raz pierwszy bądź dotychczas nieaktywnych w polityce, którym stwarzały nadzieję na nową politykę. I zawsze kończyło się to rozczarowaniem – raczej większym niż mniejszym.

Szlaki polskim „partiom buntu" przecierała na początku XXI w. Samoobrona, która miała pewien zestaw cech charakterystycznych dla wszystkich ugrupowań tego rodzaju. Na scenę polityczną nie wchodziła wyłącznie jako partia, bo partie dla formacji buntu są z natury czymś złym i podejrzanym. Samoobrona była związkiem zawodowym rolników, dla którego struktury partyjne były tylko przybudówką (choć z czasem proporcje się zmieniły). Jej fundamentem programowym był sprzeciw wobec zastanej rzeczywistości. Diagnoza brzmiała tak: jest źle, a powinno być dobrze. Ci, którzy dotychczas mieli udział w sprawowaniu władzy, się nie sprawdzili, co zawiera się w ponadczasowym haśle wszystkich partii buntu: „oni już byli" (Samoobrona okraszała to jeszcze hasłem „Balcerowicz musi odejść").

Czytaj więcej

Sondaż: PiS 6 pkt. proc. przed KO. Kukiz'15 z poparciem 0 proc.

A najważniejszym jej postulatem było oddanie sterów nowej sile, która zburzy zastany ład i na jego gruzach zbuduje nowy, lepszy. „Wersal się skończył w dniu, kiedy Samoobrona weszła do Sejmu" – mówił Andrzej Lepper, co miało symbolizować nadejście nowego porządku.

Zastaną rzeczywistość polityczną można zmieniać bowiem tylko na dwa sposoby: rewolucyjny i ewolucyjny. Samoobrona (i każda inna polska partia buntu po niej w XXI wieku) decydowała się na drugi scenariusz, który jest jednak wpisany w logikę demokracji i wymaga uzyskania większości w parlamencie lub przynajmniej wpływu na większość, która podejmuje realne, polityczne decyzje. I to musiało oznaczać dla niej klęskę, ponieważ zawiera to w sobie immanentną sprzeczność. Z jednej strony bowiem partia buntu odrzuca zastany porządek, z drugiej – jeśli w warunkach demokratycznych chce mieć na niego wpływ – musi wejść w parlamentarną współpracę z siłami, które kontestuje. A jeśli to zrobi, dołącza do „tych, którzy już byli" i wdaje się w układy i kompromisy, nieuniknione w parlamentarnej demokracji, które pozbawiają ją powabu nowości i świeżości.

Klęska Leppera była nieunikniona od momentu, gdy wszedł do rządu, automatycznie tracąc rolę trybuna ludowego, bo nie mógł już dłużej mówić o rządzących „oni". Stając się elementem systemu, z którym walczył, zredukował się do roli stabilizatora owego systemu. I w efekcie wypadł z gry, bo dla wyborcy przestał być atrakcyjny. Co więcej – wyborca Samoobrony mógł się de facto czuć jak kilka lat później wyborca Kukiza: wprowadził do polityki Leppera w gumofilcach, a potem nagle zobaczył go za szybą rządowej limuzyny.

Paradoksalnie jednak, gdyby Lepper pozostał na pozycji kontestatora systemu, także zapewne by z gry wypadł, bo wyborcy ukaraliby go za nieskuteczność. Cóż bowiem z tego, że obiecuje zmianę, skoro realnie nie jest w stanie jej wdrożyć? Do rewolucyjnej przebudowy rzeczywistości potrzebował wszak samodzielnej większości parlamentarnej, której nie miał i na którą nie mógł liczyć. Taki los spotkał nieco później Janusza Palikota, który również wzbudził nadzieje na wielką zmianę i rozbicie „zabetonowanej sceny politycznej", ale w roli outsidera w parlamencie mógł jedynie pozostawać recenzentem rzeczywistości, nie dając swoim wyborcom nadziei na nic więcej. W obu przypadkach bunt miał wyraźny termin przydatności do spożycia – wygasał, gdy okazywało się, że albo buntownik musi złożyć hołd lenny tym, z którymi walczy, albo musi pozostać wiecznym buntownikiem. A jaki interes ma wyborca, by żyrować polityczną karierę kogoś, kto nie jest w stanie niczego mu załatwić? Od recenzowania rzeczywistości ma publicystów, których nie musi utrzymywać ze swoich podatków.

– Wyborcy partii buntu ostatecznie albo rozchodzą się po głównych partiach, albo wtapiają się w jedną z nich – zauważa prof. Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. Ten drugi przypadek to casus np. Nowoczesnej – partii, która po powstaniu przed wyborami w 2015 r., przez chwilę była nawet w sondażach główną opozycyjną siłą, a dziś jest już tylko przybudówką Platformy Obywatelskiej, ponieważ obie te formacje w praktyce chcą realizować tę samą agendę.

Ogień i woda

Polityczne życie nie znosi jednak próżni – i w polskim parlamencie w miejsce zwolnione przez Kukiz'15 weszła już Konfederacja, a w blokach startowych czeka też Polska 2050, niesiona – jak wszystkie poprzednie partie buntu – popularnością swojego lidera, Szymona Hołowni, i jego trzeciego miejsca w wyborach prezydenckich. Oba ugrupowanie obiecują – już to gdzieś słyszeliśmy – zupełnie nową politykę, zerwanie z partyjniactwem, wywrócenie politycznego stolika; a ich siłą są młodzi wyborcy, dotychczas często niezaktywizowani politycznie. Czy podzielą los swoich poprzedników?

Dr Bartosz Rydliński, politolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, wskazuje, że pojawianie się takich „partii buntu" nie jest typowe tylko dla Polski, ale charakteryzuje większość krajów Europy Środkowo-Wschodniej, a partie takie coraz częściej wkraczają też na sceny polityczne zachodnich demokracji (AfD w Niemczech, Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa w Wielkiej Brytanii, Vox i Podemos w Hiszpanii). – Wybuchają raz po raz, ale przez to, że nie mają osadzenia społecznego, gasną – mówi Rydliński.

Ludzie bardzo szybko mogą znaleźć sobie nowego bohatera, nowego komedianta, nowego kontestatora i tak dalej

Paweł Kukiz, lider Kukiz'15

Pytany o Polskę 2050 i Konfederację zwraca uwagę, że ta pierwsza próbuje obecnie łączyć ogień i wodę, skupiając pod swoimi skrzydłami polityków od lewicowej posłanki Hanny Gill-Piątek po byłego wiceministra w rządzie Zjednoczonej Prawicy prof. Wojciecha Maksymowicza. – Można taką szeroką ławą wejść do Sejmu, ale na dłuższą metę nie da się być jednocześnie za liberalizacją prawa do przerywania ciąży i przeciw niemu – mówi politolog. Innymi słowy Hołowni grozi w przyszłości rozproszenie się jego politycznego wojska, które łączy raczej bycie „przeciw" niż bycie „za", czyli tak jak to było u Kukiza, choć – jak zaznacza Rydliński – w polityce ważne są też cechy charakteru, a te raczej koncyliacyjny polityk, jakim jest Hołownia, ma inne niż konfliktowy Kukiz. Z kolei Konfederacja – zauważa politolog – w ostatnim czasie zyskuje poparcie, ale polityczne „sprawdzam" jest wciąż przed nią. Takim testem byłaby możliwość udziału w sprawowaniu władzy – to jednak wymagałoby wejścia we współpracę z PiS, co może się okazać dla tego ugrupowania groźne (vide przykłady Samoobrony i LPR). Kilka lat temu Fundacja Batorego i koalicja Masz Głos, Masz Wybór przeprowadziły analizę postaw wyborców pod kątem ich udziału bądź braku udziału w wyborach. Jak się okazało, bardzo ważnym czynnikiem było przekonanie o tym, czy to, na kogo oddaje się głos, coś zmienia. Wśród osób przekonanych, że „to i tak niczego nie zmieni", aż 73,9 proc. nie bierze udziału w wyborach. Konfederacja stanie więc wkrótce przed dylematem: albo będzie wieczną opozycją i w końcu wyborcy się od niej odwrócą, ponieważ nie będzie w stanie realizować ich interesów, albo wejdzie do rządu i stanie się częścią systemu, wobec którego dziś tak zdecydowanie się dystansuje. Oba rozwiązania wydają się być zapowiedzią ostatecznej klęski.

Natomiast prof. Chwedoruk zwraca uwagę na dość kruche zaplecze wyborcze formacji opierających się – jak niemal wszystkie partie buntu – na głosach ludzi młodych. – Młodzi funkcjonują w nieco innej rzeczywistości. Moment, w którym zaczynają ponosić pełną odpowiedzialność za siebie, przesuwa się obecnie w czasie, a dopiero gdy stają się za siebie w pełni odpowiedzialni, zaczynają zdawać sobie sprawę, że głosowanie realnie wpływa na ich życie, a postulaty takie jak jednomandatowe okręgi wyborcze czy legalizacja marihuany nie są kluczowe – podkreśla politolog.

Prof. Chwedoruk wyjaśnia też po trosze fenomen partii z silnymi liderami, którzy wkraczają do polityki spoza jej kręgu. Jak mówi, młodzi wyborcy często traktują wybory jako zjawisko popkulturowe, a na swoich ulubieńców – jak Hołownia czy Kukiz – nie patrzą jak na polityków, ale właśnie jak na bohaterów popkultury. W momencie gdy taka osoba pojawia się na scenie politycznej, świeżość stanowi jej atut, ale kiedy „opatrzy się" jako polityk, ów popkulturowy powab znika.

Pytany o perspektywy Polski 2050 politolog przewiduje, że podzieli ona los Nowoczesnej i rozpłynie się w większej formacji liberalnej. Z kolei Konfederację – zdaniem prof. Chwedoruka – rozsadzi wewnętrzna antynomia, bo ugrupowanie swój sukces zawdzięcza w dużej mierze postulatom libertariańskim w kwestii gospodarki, ale jednocześnie ważną rolę odgrywają w nim narodowcy, którzy nie są wiarygodni w realizacji libertariańskiego programu, zwłaszcza w dziedzinie światopoglądowej. Według politologa na polskiej scenie politycznej lepiej poradziłaby sobie klasycznie libertariańska partia. – Miejsce jest, ale aktorzy nie ci – podsumowuje.

Samoobrona otrzymała w 2005 r. 1 347 355 głosów, Ruch Palikota w 2011 r. 1 439 490 głosów, Kukiz'15 trzy lata później – 1 339 094, Konfederacja w 2019 r. – 1 256 953 głosów. Partie buntu mają swoje stałe miejsce w obrębie polskiej sceny politycznej i zapewne będą je nadal miały. Ci, którzy nie rozpoznali jeszcze dobrze swoich interesów, albo nie wierzą, że któryś z głównych aktorów jest w stanie ich interesy realizować, potrzebują liderów, którzy pokażą im „nową, lepszą politykę". Związek ten jest jednak burzliwy i nietrwały.

– Ludzie bardzo szybko mogą znaleźć sobie nowego bohatera, nowego komedianta, nowego kontestatora i tak dalej – mówił niedawno Paweł Kukiz. Nic dodać, nic ująć.

W 2015 r. Paweł Kukiz szedł do polityki robić rewolucję. – Będąc prezydentem obywatelskim, spoza układu partyjnego, mogę pohamować wampiryzm partiokracji – mówił w jednym z wywiadów przed wyborami. Jego sztandarowym postulatem było wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych, ale JOW-y były de facto tylko symbolem fundamentalnej zmiany systemu politycznego, którą proponował. Rockman dążył bowiem do „wywrócenia stolika" i umeblowania polskiej sceny politycznej na nowo – w taki sposób, aby zmarginalizować partie, zwiększając do maksimum kontrolę obywateli nad procesem politycznym.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi