Mam 46 lat, jestem w dobrej formie psychicznej i fizycznej, to też przekłada się na pracę. Nie pracuję sam, mam wokół siebie sztab ludzi, którzy wiele rzeczy ze mnie zdejmują. Żeby to wszystko połączyć, ważna jest równowaga oraz przede wszystkim wewnętrzna energia. Zwróciłem uwagę na to, że mam tę energię wtedy, gdy konsekwentnie stosuję swoją codzienną rutynę. Z rzeczy całkiem praktycznych: zapisałem się na przykład do Klubu 5 Rano, kogo zaskakuje ta nazwa, niech poszuka, co na ten temat mówią książki. Dzięki temu mam czas dla siebie, zanim obudzi się cały świat. Szczególnie moja rodzina. Mam czas, by poczuć bicie serca, na zastanowienie się, jakie mam priorytety danego dnia. Mam czas na przypomnienie sobie i przemyślenie spraw zapisanych wcześniej, na inspirację czyimiś przemyśleniami. Mam wreszcie czas, żeby się porozciągać. Nie, żeby biegać i pocić się, ale uwielbiam rozciąganie, jogę. Mam wreszcie czas, żeby się w spokoju wykąpać pod prysznicem, gdyż jak woda pada mi na plecy lub głowę, to zazwyczaj pojawiają się fajne pomysły. Te wczesne pobudki stosuję od dawna i są fantastyczne.
Brzmi dobrze, to może coś jeszcze na środek dnia?
Nauczyłem się od Zsombora Berecza, że można w środku dnia, nawet po bardzo trudnych, wyczerpujących psychicznie i fizycznie treningach stosować tzw. power naps, czyli krótkie drzemki. Po takiej drzemce Zsombor budził się, otrząsał i był gotowy do działania z podwójną energią. Ja nigdy tego wcześniej nie stosowałem, ale wytrenowałem tę umiejętność – bo trzeba ją wytrenować, tak samo z siebie niełatwo przychodzi, by szybko przysnąć i się zregenerować. I nimi też jestem zachwycony. Mamy więc wstawanie o 5 rano i mamy power naps. Do tego dodajmy w miarę wczesne chodzenie spać. Dzięki temu mogę góry przenosić w domu, sporcie i biznesie.
Każdy sportowiec i biznesmen od czasu do czasu ponosi też porażki. Czy one pana czegoś nauczyły?
Po pierwsze nie boję się niepowodzeń! Porażki budują. Jestem przyzwyczajony do tego, że w sporcie lub w biznesie może coś nie wyjść. To sprawa naturalna. Mam to wpisane w światopogląd. Nie znaczy to, że porażka lub raczej jej wizja ma mnie paraliżować lub zniechęcić do podjęcia jakiegoś działania. Nauczyłem się lepiej oceniać ryzyko. Dawniej tak byłem zapatrzony w cel, który miałem osiągnąć, że nie brałem pod uwagę ryzyka. W sporcie też to widać, już nie pływam po bokach trasy, nie szukam na siłę wyjścia z trudnej sytuacji, tylko racjonalnie płynę przed siebie, spokojnie szukając wiatru, by popłynąć jak najlepiej, niekoniecznie wygrać wyścig. W końcu w sumie liczy się średnia wszystkich wyścigów. Nie ten jeden. Mając 20–30 lat nie byłem jeszcze gotowy na takie podejście. Niektórzy mają taką świadomość wbudowaną od razu, ja potrzebowałem na to dużo czasu. Myślę zatem, że jestem przygotowany na porażki, staram się świadomie je oceniać lub do nich nie dopuszczać. Doświadczam jakichś niepowodzeń właściwie w każdym tygodniu. Spośród 100 rzeczy wykonywanych w pracy i w domu, tych fajnych, takich jak wyprawa na mistrzostwa świata do Kilonii lub na golfa do Crans-Montany, jest niewiele. Reszta to cholernie ciężka praca, zwykle okraszona trudnymi wyzwaniami.