"Rzeczpospolita": Najpierw wciela się pan w rolę brytyjskiej ikony muzyki. Zaraz potem gra ikonę zła w najbardziej brytyjskiej z kinowych serii. Czy czuje się pan już bardziej brytyjski niż królowa?
Chyba nie można być bardziej brytyjskim niż królowa (śmiech). Ale oczywiście możliwość zaistnienia w tych dwóch światach była nobilitująca. To zaszczyt grać w takich produkcjach. Dzięki „Bohemian Rhapsody" i „Nie czas umierać" praktycznie zamieszkałem w Londynie. To trwało trzy lata! Londyn stał się dla mnie miejscem szczególnym już wtedy, gdy grałem Freddiego Mercury'ego. Po roli w nowym Bondzie nabrał w moim życiu jeszcze większego znaczenia.
Czytałem, że był pan nieśmiałym dzieckiem. Tę nieśmiałość i kompleksy postanowił pan pokonać, odgrywając różne role. Czy nastoletni Rami Malek wcielał się w swoim pokoju w złoczyńcę z filmu o Bondzie?
Nie. Naprawdę nie wyobrażałem sobie, że dotrę do takiego miejsca. Nie będę kłamał, że o tym nie marzyłem, bo gdzieś z tyłu głowy podobna myśl mi świtała. Ale nie jesteś w stanie przygotować się na coś takiego, co mnie spotkało w ostatnich dwóch latach. Każdego ranka budzę się, wiedząc, jak bardzo jestem uprzywilejowany i jak wielkie mam szczęście. Zagranie w tak krótkim czasie Freddiego Mercury'ego i złoczyńcy w serii tak ważnej dla popkultury, jak filmy o Jamesie Bondzie, jest monumentalnym sukcesem. Nie boję się użyć tego słowa. Pokornie to przyjmuję i dziękuję za każdy dzień. Wiem, że nie powinienem prosić losu o nic więcej.
Czytaj więcej
Z planu „Nie czas umierać” aktor przeniesie się na scenę Broadwayu.