Rami Malek: Do roli łotra z Bonda przygotowała mnie „Bohemian Rhapsody”

Rami Malek, aktor: Chciałbym pokazać młodym ludziom z różnych zakątków świata, że można osiągnąć sukces. Chciałbym, by patrząc na mnie, wiedzieli, że wszystko jest możliwe, jeśli w to wierzysz i ciężko pracujesz. Chcę być przykładem, że można tego dokonać.

Aktualizacja: 02.10.2021 07:25 Publikacja: 01.10.2021 10:00

Rami Malek, jako Lucifer Safin, na planie najnowszego filmu o agencie Jej Królewskiej Mości Jamesie

Rami Malek, jako Lucifer Safin

Rami Malek, jako Lucifer Safin, na planie najnowszego filmu o agencie Jej Królewskiej Mości Jamesie Bondzie – „Nie czas umierać”. W polskich kinach od 1 października

Foto: DANJAQ, LLC AND MGM

"Rzeczpospolita": Najpierw wciela się pan w rolę brytyjskiej ikony muzyki. Zaraz potem gra ikonę zła w najbardziej brytyjskiej z kinowych serii. Czy czuje się pan już bardziej brytyjski niż królowa?

Chyba nie można być bardziej brytyjskim niż królowa (śmiech). Ale oczywiście możliwość zaistnienia w tych dwóch światach była nobilitująca. To zaszczyt grać w takich produkcjach. Dzięki „Bohemian Rhapsody" i „Nie czas umierać" praktycznie zamieszkałem w Londynie. To trwało trzy lata! Londyn stał się dla mnie miejscem szczególnym już wtedy, gdy grałem Freddiego Mercury'ego. Po roli w nowym Bondzie nabrał w moim życiu jeszcze większego znaczenia.

Czytałem, że był pan nieśmiałym dzieckiem. Tę nieśmiałość i kompleksy postanowił pan pokonać, odgrywając różne role. Czy nastoletni Rami Malek wcielał się w swoim pokoju w złoczyńcę z filmu o Bondzie?

Nie. Naprawdę nie wyobrażałem sobie, że dotrę do takiego miejsca. Nie będę kłamał, że o tym nie marzyłem, bo gdzieś z tyłu głowy podobna myśl mi świtała. Ale nie jesteś w stanie przygotować się na coś takiego, co mnie spotkało w ostatnich dwóch latach. Każdego ranka budzę się, wiedząc, jak bardzo jestem uprzywilejowany i jak wielkie mam szczęście. Zagranie w tak krótkim czasie Freddiego Mercury'ego i złoczyńcy w serii tak ważnej dla popkultury, jak filmy o Jamesie Bondzie, jest monumentalnym sukcesem. Nie boję się użyć tego słowa. Pokornie to przyjmuję i dziękuję za każdy dzień. Wiem, że nie powinienem prosić losu o nic więcej.

Czytaj więcej

Daniel Craig: od Bonda do Makbeta

Pierwszy film o Jamesie Bondzie, który pan pamięta, to...?

Pierwszego Bonda pokazał mi mój tata. Początkowe części serii oglądał jeszcze w Egipcie. Roger Moore kręcił „Szpiega, który mnie kochał" w Kairze, tak więc ten film był w naszym domu szczególnie ważny i to tego Bonda pamiętam z najwcześniejszych lat. Ale moim ulubionym Bondem była zawsze „Ośmiorniczka". Daleka myśl o zagraniu w Bondzie przyszła, gdy poznałem Barbarę Broccoli, producentkę filmów o 007. Dowiedziałem się, że podobała jej się moja rola w „Mr. Robot". Ale nawet wtedy spodziewałem się raczej współpracy z nią w teatrze albo przy innym filmie. Rola w serii, którą rodzina Broccoli stworzyła, wykraczała poza moje marzenia.

Marzenia się jednak spełniają. To nie banał. Wciela się pan w bardzo specyficznego złoczyńcę. To ostatni przeciwnik Jamesa Bonda w wykonaniu Daniela Craiga.

Nie zamierzam zbyt wiele mówić o tej postaci, poza tym, że nazywa się Safin. Nie będę psuć niespodzianki widzom. Mogę powiedzieć tylko tyle, że jest on bezwzględny. Ale nawet ta jego bezwzględność jest specyficzna. Nie chciałem tworzyć postaci jednowymiarowej i komiksowej. Dla mnie najlepszym złoczyńcą Bondowskim jest ten, którego gra Javier Bardem w „Skyfall". To postać skomplikowana i dlatego przerażająca. A przy tym nam bliższa.

Nie chciał pan, by był terrorystą kierującym się pobudkami religijnymi. Czy to dlatego, że pańska rodzina ma korzenie egipskie i nie akceptuje pan stereotypów na temat terroryzmu?

O wiele ciekawsze są dla mnie inne pobudki. Zależało mi przede wszystkim na tym, by moja postać nie była jednoznaczna. Nie chciałem, by jej motywacje wynikały z jakiejkolwiek religii. Ten złoczyńca jest naprawdę zły, a ja nie zamierzałem stygmatyzować żadnej religii. Jasne, że moje korzenie miały wpływ na moją percepcję tej postaci, jednak nie to było przeważające. Nie chciałbym łączyć zła z czyjąkolwiek wiarą. Jeżeli nie jest to niezbędne dla historii, nie widzę sensu, by w te rejony wchodzić.

Wcielanie się w łotra w filmie to jedno. Wcielanie się w łotra w wysokobudżetowym filmie hollywoodzkim to drugie. Ale wcielanie się w łotra w Bondowskiej serii to już najcięższy kaliber. To postać wręcz archetypiczna w historii popkultury. Czuł pan w związku z tym na swoich barkach większą odpowiedzialność?

Ogromną! Gdybym nie zagrał wcześniej Freddiego Mercury'ego, odczuwałbym tę odpowiedzialność jeszcze mocniej. Rola kogoś tak ważnego dla milionów fanów zespołu Queen przygotowała mnie do przyjęcia także odpowiedzialności za odbiór filmu przez miliony fanów serii o Jamesie Bondzie. Rola w „Bohemian Rhapsody" pokazała mnie samemu, że jestem w stanie przeskoczyć bardzo wysoko postawioną poprzeczkę. Dała mi pewność siebie i odporność na stres, niezbędne podczas mierzenia się z takim wyzwaniem jak kreowanie przeciwnika agenta 007. Mam wielką nadzieję, że postać ta będzie zapamiętana wśród najważniejszych wrogów Bonda na przestrzeni lat. Tak jak pan mówi, to archetypiczne postacie.

Czytaj więcej

„Nie czas umierać”. Bond kontra Lucyfer

W zwiastunie „Nie czas umierać" pańska postać mówi z dziwacznym akcentem. Jest jak z innego świata.

Korzystałem z pomocy trenera dialektu, z którym pracowałem przy „Bohemian Rhapsody". Nazywa się William Conacher. Chcieliśmy stworzyć postać, którą trudno będzie przypisać do konkretnej części świata. Miało to nadać jej jeszcze większej tajemniczości. Przez cały czas próbowałem jednak zrozumieć tę postać, jej ludzki wymiar. Tacy właśnie złoczyńcy są najstraszniejsi.

Dużo to pana kosztowało emocjonalnie?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że udaje się wszystko zostawić na planie. Gdy wcielasz się w tak wyrazistą postać i chcesz ją naprawdę spenetrować, to pewne jej aspekty w ciebie zapadają. Aktorzy zarabiają na życie, wchodząc w skórę fikcyjnych osób, zagłębiając się w inną rzeczywistość. Nie jest łatwo potem z niej wyjść, szczególnie gdy odtwarzasz rolę wymagającą psychologicznego wniknięcia w postać.

Odnoszę wrażenie, że za każdym razem stara się pan wejść w postać jak najmocniej. Nie chodzi mi tylko o Freddiego Mercury'ego czy Mr. Robota. Pańska charyzma była widoczna w serialu „Pacyfik", gdzie wcielał się pan w amerykańskiego żołnierza.

Bardzo dziękuję za te słowa. Cieszę się, bo wiele serca włożyłem w tamten projekt, trudny emocjonalnie z uwagi na tematykę II wojny światowej. Powrócę jednak do Freddiego. Nauczyłem się od niego, by nie interesować się czymś, co nie jest wyjątkowe. Tak też budowałem postać Safina w Bondzie. Chciałem, by miał jak najwięcej nietuzinkowych cech.

Mówi pan o psychologicznym aspekcie ról. Ale zagranie przeciwnika Bonda wymaga też sprawności fizycznej. Jak bardzo procentowała w „Nie czas umierać" wymagająca fizycznie rola Mercury'ego?

Zawsze trzeba być sprawnym fizycznie. Praca aktora to często maraton. Gdy kręcisz najważniejsze sceny filmu o czwartej nad ranem i nie jesteś do tego przygotowany fizycznie, to położysz cały film.

W ciągu jednego roku dostał pan Oscara i zagrał w filmie o Bondzie. Co jest teraz pańskim największym marzeniem artystycznym?

Ciekawe, że rolę w nowym Bondzie dostałem jeszcze zanim przyznano mi Oscara za „Bohemian Rhapsody". Tak więc tym bardziej jestem wdzięczny za to, co mnie spotkało. Czasami się obawiam, że teraz mogę już tylko spadać (śmiech). Szczerze mówiąc, potrzebuję wakacji. Dzień po otrzymaniu Oscara byłem w Nowym Jorku na planie „Mr. Robota". Potem był Londyn i „Nie czas umierać". Potem znów plan „Mr. Robota". Nakręciłem jeszcze film z Denzelem Washingtonem i Jaretem Leto „The Little Things". Kolejne wyzwania przyjdą, ale teraz chciałbym trochę odpocząć.

Jest pan synem imigrantów z Egiptu. Wskoczył pan na sam szczyt światowego show-biznesu. Spełnił się pański amerykański sen?

Wolę to nazwać uniwersalnym marzeniem. Chciałbym pokazać młodym ludziom z różnych zakątków świata, że można osiągnąć sukces. Chciałbym, by patrząc na mnie, wiedzieli, że wszystko jest możliwe, jeśli w to wierzysz i ciężko pracujesz. Chcę być przykładem, że można tego dokonać.

O rozmówcy:
Rami Malek

Amerykański aktor egipskiego pochodzenia. Jest laureatem Oscara dla najlepszego aktora za film „Bohemian Rhapsody" i zdobywcą Emmy za rolę w serialu „Mr. Robot"


"Rzeczpospolita": Najpierw wciela się pan w rolę brytyjskiej ikony muzyki. Zaraz potem gra ikonę zła w najbardziej brytyjskiej z kinowych serii. Czy czuje się pan już bardziej brytyjski niż królowa?

Chyba nie można być bardziej brytyjskim niż królowa (śmiech). Ale oczywiście możliwość zaistnienia w tych dwóch światach była nobilitująca. To zaszczyt grać w takich produkcjach. Dzięki „Bohemian Rhapsody" i „Nie czas umierać" praktycznie zamieszkałem w Londynie. To trwało trzy lata! Londyn stał się dla mnie miejscem szczególnym już wtedy, gdy grałem Freddiego Mercury'ego. Po roli w nowym Bondzie nabrał w moim życiu jeszcze większego znaczenia.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich