Doczekaliśmy się. Po sześciu latach od premiery poprzedniej części, po dwóch latach od zakończenia zdjęć, po zmianie reżysera, scenarzysty, całego pomysłu i obsady drugoplanowej. Po odejściu i powrocie Daniela Craiga („Dobra, ale to już ostatni raz"). Po masie artykułów na portalach plotkarskich („Twórcy »Bonda« pokłócili się o Tomasza Kota!"), po kilku przesunięciach premiery wskutek pandemii wreszcie brytyjska wytwórnia EON Productions pochwaliła się światu 25. dzieckiem z bondowskiej franczyzy.
Gadżety i operetka
Czy warto było czekać? Warto, jeśli ktoś lubi Jamesa Bonda. Dla kinomanów niezainteresowanych tego typu rozrywką, będzie to jeszcze jeden blockbuster za bimbaliony. Konkretnie za 300 mln dol. Bo „Nie czas umierać" to bardzo dobry „Bond", lecz już tylko dobry film sensacyjny. Ale też trudno oceniać przygody agenta 007 bez bagażu popkulturowego, który dźwiga. Przez niemal 60 lat dorobił się bogatej tradycji, obrzędów i tabu. Dorobił się także kilku pokoleń widzów i kilku aktorskich wcieleń, odzwierciedlał też przemiany geopolityczne – to przecież w końcu opowiastka o brytyjskim szpiegu. Ale 60 lat to także czas, w ciągu którego można dorobić się garbu w postaci oskarżeń o szowinizm i neokolonializm. Może dlatego czarnoskóra agentka MI6, towarzysząca Bondowi w „Nie czas umierać", gdy słyszy rasistowską groźbę z ust pomniejszego złoczyńcy, bez wahania wrzuca go do kwasu. Na dodatek dostaje ten sam numer szyfrujący co jej kolega James – 007. Tak jakby twórcy wypuszczali balon próbny z liścikiem do publiczności: a co jeśli nowy Bond, po abdykacji Daniela Craiga, byłby czarnoskórą kobietą? Świat się zmienia, dziś nawet koncerny paliwowe chcą być eko, to i czemu „Bond", opowieść o skrytobójcy rozbijającym się po byłych koloniach, miałby nie być progresywny?
Czytaj więcej
„Nie czas umierać" w intrygujący sposób gra z antycznymi mitami, współcześnie je interpretując.
„Nie czas umierać" zaczyna się tak, jak „Bond" zaczynać się musi – pościgiem. Miejsce akcji: olśniewające miasto Matera na południu Włoch. Kto: James i jego ukochana Madeleine Swann (Léa Seydoux). Po romantycznym wieczorze James wychodzi o poranku. Nie po bułki, tylko na grób poprzedniej ukochanej. Wtedy się zaczyna. Zbir o wyglądzie młodocianego kamorysty ściga naszego eksszpiega (w „Spectre" przechodził na emeryturę) na motocyklu po zaułkach zabytkowego miasta. Ale jeszcze nie wie, co kryje aston martin Bonda.
Chyba nie zdziwi nikogo, kiedy po wstępnym zawiązaniu akcji okaże się, że James Bond musi uratować świat. Stara zasada scenariopisarska głosi, że drugą stawką, o którą walczy bohater jest kobieta. Nowy arcyzłoczyńca nosi znaczące imię Lucyfer Safin (Rami Malek). I choć Malek dobrze jest ucharakteryzowany (zniszczona trucizną twarz i biała maska z japońskiego teatru N?), to już niestety jego przemowy i groźby wypadają niekiedy operetkowo, trochę jak z czasów Rogera Moore'a, kiedy nie wiadomo było, czy bardziej się bać czy śmiać. Poza tym klasycznego „Bonda" jest jeszcze więcej.