Kogo tam spotykacie?
Wielu fajnych ludzi, których skreśliło życie, nie pytając o zgodę. W Młodzieżowych Ośrodkach Wychowawczych są 12-, 13-, 14-latkowie, którzy w 90 procentach zostali wykorzystani przez swoje środowisko i rodziny, którzy nie znaleźli się na zakręcie z własnej woli i ochoty. To są dzieciaki, które widziały śmierć swojej mamy, albo taty, młodzi ludzie z totalnej patologii złapani np. w czasie pracy dla dorosłego dilera narkotyków. Widzę w nich olbrzymi potencjał sportowy – niekoniecznie musi być to piłka ręczna, ale choćby podnoszenie ciężarów, boks, MMA – to daje upust negatywnym emocjom, są to dyscypliny, w których ta młodzież mogłaby się sprawdzić. Myślę, że nie zdaje pan sobie sprawy, jakie ci ludzie mogą mieć marzenia.
No jakie?
15-letnia dziewczynka na pytanie, co chciałaby osiągnąć za pięć lat, odpowiada, że chciałaby mieć pełną lodówkę, bo matka biła ją, kiedy brała jedzenie, jako adoptowane dziecko jadła za karę pod stołem, kiedy reszta rodziny siedziała na krzesłach. Rzucali jej jedzenie na podłogę, jak psu. To są takie historie, że chce się tylko płakać. Ośrodki wychowawcze to ostatni przystanek przed poprawczakiem, często też ostatni dzwonek – stamtąd można wyciągnąć naprawdę dużo utalentowanej młodzieży. Utalentowanej i charakternej, takiej, która mogłaby się sprawdzić na przykład w jednostkach specjalnych, dlatego są z nami żołnierz i policjant. Otwieramy tym młodym ludziom oczy, Kadziewicz opowiada o alkoholizmie, ja też występuję przede wszystkim jako człowiek, który miał swoje wzloty i upadki. Oni do nas mówią: „O kurde, jesteście tacy normalni". Mam wrażenie, że dajemy im iskierkę nadziei. W tym roku planujemy odwiedzić blisko 40 placówek. Chciałbym otworzyć ośrodek dla najlepszych w Gdańsku, miałem o tym w lutym rozmawiać z Pawłem Adamowiczem. Z Pawłem już nie pogadam, może ktoś inny będzie chciał pomóc.
Mówi pan, że miał wzloty i upadki. O jakie upadki chodzi?
Też nie byłem święty. Nie miałem takich przeżyć jak Łukasz Kadziewicz, nie jestem alkoholikiem, nie ćpałem, ale zdarzało się przecież wypić za dużo, trochę rozrabiałem. Jakieś złe rzeczy z kolegami robiłem, ale drobne, nic drastycznego. My tym ludziom po prostu pokazujemy też normalność – dajemy możliwość realizacji marzeń, tłumacząc na przykład, że nie trzeba być z Warszawy, by osiągnąć sukces.
Pana sport też wyciągnął?
Tak. Pochodzę z Wągrowca, mam tam kilku kolegów, którzy sobie całkiem dobrze radzą. Mam też takich, którzy tak jak siedzieli na murku, tak dalej siedzą. Albo siedzą, ale w więzieniu. W dwóch ośrodkach spotkałem chłopaków, którzy mówili na mnie „ziomal" i tłumaczyli, z których ulic Wągrowca pochodzą – naprawdę są to ciężkie chwile. Wizyty w tych ośrodkach są trudne, trochę się po nich zbieram. W okresie przedświątecznym byliśmy w jednej placówce, zapytałem dyrekcję, czy wszyscy na święta jadą do swoich domów. Trzech nie jechało. Jeden powiedział, że jak dwa razy był, to go konkubent matki zlał do krwi, a matka wysłała go do sklepu, żeby coś na wigilię ukradł. Ukradł, złapali go, podnieśli mu karę. Jak w następnym roku powiedział, że nie ukradnie, to go tak w domu skatowali, że na SOR trafił... Wie pan, my rozdajemy koszulki przed treningiem i różnie bywa.
Co różnie bywa?
No jeden chłopak się nie rozbierał. Zapytałem wychowawcę, o co chodzi. Ojciec go żelazkiem przypalał i dzieciak się teraz blizn wstydzi. Taki ktoś nie musi być stracony dla społeczeństwa, trzeba mu pomóc. Dwa razy byliśmy na pogadankach w normalnych szkołach, tak ku przestrodze. Dawaliśmy przykłady – na początku był gwar, hop, siup i tralala, ale rozwydrzenie zamieniało się w ciszę, kiedy dzieciaki usłyszały, jakie życie mają ich rówieśnicy z ośrodków.
Sport potrzebuje takiej „parszywej dwunastki"?
Sport potrzebuje mocnych charakterów. Niech pan popatrzy, skąd pochodzą na przykład Robert Korzeniowski czy Anita Włodarczyk. Tomek Majewski, gdyby nie zdobywał złotych medali, to pewnie zostałby na wsi, Piotrek Małachowski pewnie by komuś szczękę przestawił i miał przez to problemy. Darek Michalczewski to też dobry przykład. Sport ratuje, a jak ktoś potrafi się w życiu podnieść, to i w sporcie mu łatwiej.
Wasza drużyna to były mocne charaktery. Bielecki stracił oko, a później wygrał Ligę Mistrzów, Tkaczyk jest siłą rodziny, której dotknął dramat niepełnosprawnych dzieci.
To superfaceci. Godni podziwu. Karol się zmienił – też nie miał najciekawiej w życiu, zawsze był zamknięty, stronił od mediów. Wypadek go otworzył, zrozumiał, że może dać coś innym. Uwielbiałem ten jego dystans. Wie pan – „nie widzę problemu" albo „porozmawiajmy szczerze, w troje oczu". Karol pokazuje, że można stawić czoła każdemu nieszczęściu.
Pan był bliski rzucenia sportu, zanim na dobre zaczęła się prawdziwa kariera.
Nie że mi się znudziło, ale zwyczajnie nie miałem pieniędzy. W Wybrzeżu przez osiem miesięcy nie dostawaliśmy wynagrodzenia. Poszedłem na chwilę do Warszawianki, ale trafiłem z deszczu pod rynnę, znowu grałem za papieskie, czyli „Bóg zapłać". Zacząłem kończyć jakieś kursy z branży ubezpieczeń, chciałem się zająć czymkolwiek, co pozwoliłoby mi się utrzymać. W końcu trafiłem do Luksemburga, to nie była potęga, ale miałem kilka tysięcy euro i otwartą drogę do Francji. Wcześniej trenowałem w Gdańsku w hali bez ogrzewania, pięć stopni było, ćwiczyliśmy w czapkach, o kąpieli mogliśmy tylko pomarzyć. Gdybym został w Polsce, nie byłoby mnie w reprezentacji i gola z Norwegią musiałby rzucić ktoś inny.
A tak trafił pan do grona celebrytów.
Zgadzam się, że gdybym chciał, mógłbym celebrytą zostać, ale nie uważam się za kogoś takiego i nie odnajduję się w tym świecie. Nikogo nie oceniam, ale dla mnie byłoby to trochę poniżające, bo nie lubię się uzewnętrzniać. Rozmawiam z panem dość szczerze, bo znamy się kilkanaście lat, ale i tak dużo prywatności zostawiam dla siebie.
Łatwe i szybkie pieniądze powinny być kuszące dla kogoś – jak pan mówi o sobie – kto nie był święty...
Co innego z domu wyniosłem. Jestem bardzo zżyty z rodzicami, a mama zawsze powtarzała, że z kim przestajesz, takim się stajesz. Że zanim wydam osąd, to mam postawić się w miejscu tej osoby. Jestem otwarty, prosty chłopak – mówię, co myślę. Oczywiście, że gol z Norwegią otworzył mi wiele drzwi, ale i bez tego gola dostałbym się tam, gdzie chcę. Potrafię z każdym rozmawiać i szanuję ludzi. Od każdego biorę coś dla siebie, nie uważam, że jestem najmądrzejszy. I mam coś, czego innym trochę brakuje: przyznaję się do błędów. Rodzice są ze mnie dumni nie tylko za karierę sportową. A mama przecież zbierała wszystkie wycinki o mnie jeszcze z czasów, gdy grałem w Nielbie Wągrowiec. Przekładam czasami te żółte kartki, żeby przypomnieć sobie, kim byłem kiedyś.
Niemcy pisali o panu, że nawet wśród rodziny nie ma żadnych przyjaciół.
Chodziło im o styl grania, że jestem twardy i nikogo nie szanuję. Kiedy mieliśmy z nimi grać, to stosowali różne chwyty, o czerwonych świniach też pisali, żeby wyprowadzić nas z równowagi. Przyjaciół jednak rzeczywiście wielu nie mam, może kilku takich, na których zawsze mogę polegać. Mam za to wrażenie, że wiele osób mnie lubi i ja je lubię. Nie jestem konfliktowy. Teraz robiąc biznes, dowiaduję się, że komuś nie podoba się moja działalność, ale to chyba opinie wynikające z zazdrości, że zagospodarowałem siebie tak szybko po zakończeniu kariery. Dla takich osób mam jedną radę: zamień się ze mną, zrób coś, wymyśl, będę ci kibicował.
Największym zawodem w pana karierze jest brak medalu na igrzyskach w Pekinie?
Byłem pewny, że go wywalczymy. Porażka była dla mnie druzgocąca. Wiedziałem, że jestem w takim wieku, że to moja jedyna szansa. Kiedy wróciłem po igrzyskach do klubu, byłem wypalony, nie czułem żadnej przyjemności z gry. Większość sportowców mówi, że oddałaby wszystkie wywalczone medale mistrzostw świata, Europy czy te z gry w klubie za jeden olimpijski. Nie będę oryginalny, zrobiłbym tak samo.
Podobno po waszym odpadnięciu w Pekinie siadła atmosfera w całej olimpijskiej reprezentacji Polski...
Dużo się legend nasłuchałem, trochę mieszano historie. Przed igrzyskami była jedna impreza z siatkarkami w Szczyrku, bo byliśmy w tym samym miejscu na zgrupowaniu. Miałem już parę rzeczy za uszami, leczyłem kontuzję i usłyszałem od Bogdana Wenty, że mam wybór: „impreza albo igrzyska", więc nigdzie nie poszedłem. A w Pekinie po naszym odpadnięciu rzeczywiście było grubo, bo to był taki czarny dzień. Siatkarze przegrali i odpadli z turnieju, poprosili nas o uratowanie honoru gier zespołowych, ale nie daliśmy rady i przegraliśmy z Islandią. Napruliśmy się jak worki. Ja kończyłem w koszulce Pawła Zagumnego i w nakolannikach oparty o łóżko, bo nie byłem w stanie do niego dojść, Guma zasnął w mojej koszulce, Łukasz Kadziewicz też okrutnie się nawalił. Dla siatkarzy to był koniec, my graliśmy jeszcze mecze o piąte miejsce. Jak nas rano Bogdan zobaczył, to odpuścił trening. Wygraliśmy później, co było do wygrania i pokazaliśmy charakter, ale coś w nas pękło. Ta impreza, kiedy żegnaliśmy się z marzeniami, musiała się wydarzyć – wypuściliśmy emocje z alkoholem, każdy normalny człowiek szukałby gdzieś ujścia.
Reprezentacja Polski w piłce ręcznej kupowała kibiców także tym, że uchodziła za bandę kumpli. Naprawdę tak się lubiliście?
Tak, do dzisiaj się spotykamy. Wiadomo, że kogoś lubiło się bardziej, kogoś mniej, ale kwasów nie było. Kiedy zaczynaliśmy naszą przygodę na zgrupowaniu w 2004 roku, usiedliśmy z Bogdanem przy ognisku i powiedzieliśmy o swoich marzeniach. Postanowiliśmy zrobić coś fajnego dla siebie, później zaczęło nam się to podobać, a wygrywanie weszło w krew. Mieliśmy szacunek do siebie i do swojej pracy. Jak piliśmy, to piliśmy, jak umawialiśmy się, że nie pijemy, to nikt się nie wyłamywał. Wiedziało się, że obok na boisku stoi kumpel, na którego można liczyć. Że w trudnym momencie ci pomoże. Pytaliśmy tylko z kim dzisiaj gramy. Z Duńczykami? Z Niemcami? To z nimi wygramy. Nie przyjeżdżaliśmy na zgrupowania, tylko spotkać się z kumplami. Najpierw było piwko i aktualności, a później ciężka praca.
To piwko to wam na sucho uchodziło nawet na lotnisku przy ludziach.
Bo nie byliśmy piłkarzami nożnymi i nie mieliśmy przechlapane tak, jak oni. Nikt nas nie znał, mogliśmy na luzie pójść na miasto, a za nimi szli paparazzi. Mam dużo szacunku do chłopaków od futbolu, uprawiają najpopularniejszą i najbardziej medialną dyscyplinę na świecie. U nich kibice zaglądają nawet do lodówki. Żałosna była ta ostatnia kłótnia w mediach o zarobki. Gdyby mnie ktoś zaproponował bardzo wysoki kontrakt, to też natychmiast bym go podpisywał, albo walczył o jeszcze więcej. Sport to pieniądze, pieniądze to popularność, popularność to sukcesy, reklamodawcy. Tak to się kręci. Zazdrość dotycząca zarobków piłkarzy jest chora.
Wenta został prezydentem Kielc. Spodziewał się pan, że mu się uda?
Bogdan, jeszcze pracując w Vive, zapowiadał, że chciałby spróbować sił w polityce. To facet, który musi mieć ciągle wyzwania i nienawidzi przegrywać. Taki typ człowieka, jak Michael Jordan. Niezależnie czy grał w piłkę nożną, w karty czy bierki – musiał wygrać, albo miało się wrażenie, że z żalu i złości dosłownie przegryzie ci aortę. Jak widział, że coś się kończy i wypala, natychmiast szukał czegoś nowego. Jako europoseł nie tylko podpisywał listę obecności w Parlamencie Europejskim, działał w wielu komisjach, ma olbrzymią wiedzę o globalizacji sportu, o jej wpływie na europejską gospodarkę. Życzę mu jak najlepiej, osobiście gratulowałem mu zwycięstwa.
W Polsce łatwo pluje się na pomniki?
Na każdego coś znajdziesz. Adam Małysz ma za długie wąsy, Robert Lewandowski strzela tylko w klubie, a jego żona Ania za szybko się rozwija. Ludzie są zawistni, nie tylko Polacy. Brakuje im szacunku dla tych, którzy do czegoś doszli. Potrzeba nam zmian, bo społeczeństwo jest bardzo podzielone. Nie angażuję się politycznie, moje poglądy wrzucam do urny, bo chodzę na wybory. Morderstwo prezydenta Adamowicza powinno być wstrząsem, powinno dać do myślenia rządzącym i tym, którzy marzą o władzy, by się opamiętali i zakopywali rowy, zamiast je pogłębiać.
rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95