Jak czytać i oglądać, by nie zwariować

Pojawiające się nowe społeczne komunikaty zakodowane w kulturze sprawiają, że zwykły odbiorca nie nadąża. Dialog między młodymi i starszymi, konserwatystami i postępowcami jest skomplikowany. A może już go nie ma?

Publikacja: 07.05.2021 18:00

Duet Krzysztof Krawczyk – Edyta Bartosiewicz obrazuje, jak zaskakujące mogą być, wydawałoby się niem

Duet Krzysztof Krawczyk – Edyta Bartosiewicz obrazuje, jak zaskakujące mogą być, wydawałoby się niemożliwe, ponadpokoleniowe spotkania

Foto: EAST NEWS

Na początku sensacja ostatnich dni, czyli Ada ADU Karczmarczyk, performerka, autorka teledysku „Lecimy ze Smoleńska z powrotem". W pełnej kiczu formie, ze złotą gitarą w kształcie samolotu, do rytmów disco, śpiewa o katastrofie smoleńskiej, która podzieliła Polskę i Polaków. A jednocześnie sugeruje pamięć, pojednanie i miłość. Pytanie tygodnia brzmi: Ada kpi czy śpiewa serio?

Oto dobry przykład na kłopoty z niejednoznacznością dzisiejszej sztuki. Każdy, kto obejrzy teledyski „Church Is A Girl" – disco a la Madonna w masce z kształcie bazyliki watykańskiej, „Jaraj się Marią", czyli pląsy przy przydrożnej kapliczce – ma prawo być zdezorientowany. Starszy będzie oburzony, młodszy odruchowo się zaśmieje? A dlaczego? Może być przecież odwrotnie, ktoś powie. Pewne jest jedno: wiek, poczucie humoru, znajomość sztuki, poglądy, wreszcie gusty – w zależności od proporcji – mogą wywołać różne reakcje.

Kwestia erudycji

Dla odbiorców wielu pokoleń najciekawsze są więc takie ujęcia tematów, które, używając klasycznej, Mickiewiczowskiej frazy, przypominają „arkę przymierza/ Między dawnymi i młodszymi laty". W kulturze pop, po angielsku, nazywa się to „crossover", przynajmniej od czasu, gdy Frank Sinatra i Bono (U2), a więc artyści z dwóch różnych generacji i muzycznych parafii, zaśpiewali „I've got you under my skin", o tym, jak bardzo dobrze czują się ze sobą, rozumieją, a wręcz żyć bez siebie nie mogą, pomimo różnic generacyjnych i przeciwieństw stylistycznych. Taka sytuacja międzypokoleniowej akceptacji jest idealna, ale w praktyce bywa różnie. Można sobie wyobrazić, że jeśli piszemy na naszych łamach o Tadeuszu Dołędze-Mostowiczu, bo właśnie ukazała się jego biografia, to choć jest arcyciekawa dla starszych odbiorców, tych młodszych niekoniecznie zadowoli. Pewnie większa jest na to szansa, gdy eksponowane są podobieństwa między wydarzeniami z czasów II RP oraz III RP. Oczywiście, znaczące dla naszych wszystkich odbiorców może być to, że Dołęga-Mostowicz pracował w przedwojennej „Rzeczpospolitej", a również to, że na bardzo trudnym rynku księgarskim wypracował sobie taką pozycję, że zarabiał rocznie równowartość dzisiejszych 3 mln zł. To zawsze jest ciekawe. Poza tym jeździł buickiem, co też nie jest nudne. Przede wszystkim zaś napisał „Karierę Nikodema Dyzmy", a jak pokazują nasze czasy, ta książka opisuje także kariery obecne i pewnie książka nie zestarzeje się także w najbliższych dekadach. Niestety.

Pisaliśmy też ostatnio o biografii Karola Szymanowskiego. Książka jest szeroko komentowana, właśnie się ukazała. We frapujący sposób opisuje dorobek naszego kompozytora, który w przeciwieństwie do wielu innych jest grany na świecie. Ale nie tylko to okazało się ciekawe dla młodszego pokolenia. Ciekawe są współczesne wątki. Na przykład to, że wylansował Szymanowskiego Instytut Adama Mickiewicza i jego dyrektor Paweł Potoroczyn, choć pewnie nie za lansowanie „staroci" stracił pracę po przyjściu PiS-u, bo to przecież (podobno) partia konserwatystów. Ciekawe jest na pewno to, że dziś o Karolu Szymanowskim pisze się w kontekście „LGBT", ta zaś kwestia przez PiS została uznana za decydującą w czasie ostatnich wyborów prezydenckich („LGBT to nie ludzie, to ideologia") i zdecydowała – co przewidzieli specjaliści PiS – o reelekcji Andrzeja Dudy.

Zarówno autorka biografii kompozytora, jak i autor naszego tekstu Jacek Marczyński, zachowując zasady tolerancji, nie cukrują Szymanowskiemu. Gej też może niepoprawnie układać swoje relacje seksualne i w tym względzie panuje pełna równość, ta zaś kwestia też jest współczesna zwłaszcza na tle dzisiejszej debaty o mobbingu. Przykład? Jacek Poniedziałek został oskarżony przez młodego aktora Yacine Zmita, że zachowywał się agresywnie podczas prób „Powrotu do Reims" Katarzyny Kalwat, koprodukcji Łaźni Nowej i Nowego Teatru. Afera jest piętrowa, ponieważ wybuchła przy okazji spektaklu, w którym biografia francuskiego filozofa Didiera Eribona łączy się z opowieścią o nietolerancji wobec innego geja – właśnie grającego główną rolę Jacka Poniedziałka. Nie wszystko jest jednoznaczne, diabeł tkwi w szczegółach. O nich później. Teraz chciałem jedynie wspomnieć, że warto pisać o historii, a jeszcze bardziej, gdy nie zapomina się o współczesnych i współczesności.

Nie tylko Chałupy

Refleksja o tym, jak łączyć, a nie dzielić pokolenia, chodziła mi również po głowie po śmierci Krzysztofa Krawczyka. To artysta idealny do tego, by łączyć pokolenia. I uświadamiać, jak trudno zgadnąć, co ostatecznie przeszło, nomen omen, do przeszłości, a co cieszy się zainteresowaniem u młodych odbiorców.

Człowiek jam niemłody, mógłbym napisać po norwidowsku, dlatego byłem świadkiem, jak pan Krzysztof Krawczyk był synonimem obciachu i peerelowskiego paździerza. Lubiłem „Parostatek" jako utwór w stylu retro, jednak gdy w PRL działały tylko cztery kanały radiowe, gdy codziennemu budzeniu przed pójściem do szkoły towarzyszył Krzysztof Krawczyk – nawet największy artysta mógł źle się kojarzyć nie tylko mnie. Na lata. A potem łatwo o epitety: obciach, paździerz. Oby tylko takie! Gorsze bywały! Co więcej, pamiętam, że czołowe polskie gwiazdy początku lat 90. właśnie po to chwytały za gitary i mikrofony, żeby postawić tamę „Parostatkowi": żeby płynęły z fal radiowych inne dźwięki, na przykład grunge, rock, hard core. O hip hopie wspomnę w stosownym czasie.

Czas ma bowiem swoje nieubłagane prawa, ale funkcjonuje też niepisane prawo show-biznesu, że jeśli ktoś za młodu nagrał kilka przebojów i jeśli nawet potem został znienawidzony przez młodych – to wróci, gdy młodsi się zestarzeją i nabiorą dystansu. Biografia Krzysztofa Krawczyka to potwierdza. Nie chodzi o to, że Kasia Nosowska i Edyta Bartosiewicz, laureatki buntowniczego Jarocina'92, źle się o nim wypowiadały; wymieniam je jako pozytywny przykład. Z artystą, który nie należał do ich dziecięcej bajki, nagrały przecież potem przebojowe duety. Jeden nazywa się znacząco „Trudno razem ze sobą być". Tak jakby to było o młodszej i starszej generacji. Trudno, a jednak przeciwieństwa się przyciągają i pan Krzysztof stał się dla tych, którzy go wyśmiewali i krytykowali – mistrzem. Całkiem niedawno zaś podczas juwenaliów, co można zobaczyć w internecie, przed estradą, na której on występował, wiwatowały tysiące młodych ludzi.

Takich przykładów można podać więcej. Zbigniew Wodecki też nie przez wszystkich był poważnie traktowany. A bo to „Chałupy" i piosenka o golasach, a bo to „Pszczółka Maja", a jednak na własne oczy widziałem, jak przed gigantyczną sceną festiwalu Open'er stały tysiące młodych fanów, śpiewając z panem Zbigniewem Wodeckim. Oczywiście, miał szczęście. Trafił na postępowych konserwatystów, a może konserwatywnych postępowców, czyli Mitcha & Mitcha, poniekąd muzycznych erudytów, którzy pamiętali Wodeckiego nie tylko z racji piosenki o golasach, lecz z powodu wyjątkowej pierwszej płyty z lat 70. A jako ludzie zorientowani, wiedzieli też, że Wodecki ma klasyczne wykształcenie, grał w filharmonii, skąd wyciągnięto go do zespołów Marka Grechuty i Ewy Demarczyk.

Jacy przyjaciele?

Teraz zaś „Gazeta Wyborcza" piórem Emilii Dłużewskiej napisała: „Nie rozgrzeszam »Przyjaciół« z seksizmu i homofobii, ale kultowy serial jest problematyczny z innego powodu". O co chodzi? Oto w HBO powrócił kultowy serial „Przyjaciele". Można pomyśleć: fajnie! Pooglądamy, pośmiejemy się ze starych kawałów. Jednak ci, którzy chcą się z serialem zaprzyjaźnić, a może tylko przyjaźń odnowić, mogą mieć problem. Wesoły wydawałoby się kiedyś serial o zjawisku tak niekonserwatywnym jak single – teraz jest synonimem konserwatyzmu. Autorka zwraca uwagę na to, że w odcinkach nie ma afroamerykańskich aktorów i przyjaciół. Żartuje się w serialu z LGBT, co prawda sympatycznie, ale jednak. Itd., itp. Oczywiście artykuł Emilii Dłużewskiej, której pobożne intencje rozumiem, nie jest dziś wyjątkiem. Całkiem niedawno przetoczyła się przez media informacja, jakie problemy wywołuje „Przeminęło z wiatrem". To dzisiejsza puszka Pandory, a jak się ją otworzy – wyskoczą problemy męskiego szowinizmu, rasizmu itd.

Amerykanie nie tylko oburzali się na „Przeminęło z wiatrem". Oni nawet obalali pomniki dawnych bohaterów, którym teraz wytknięto różne niegodziwości, w tym rasizm i zaangażowanie w niewolnictwo. Podobne sytuacje nie są wyłącznie związane z pamiątkami przeszłości. Guru milionów kinomanów Woody Allen stał się negatywnym bohaterem zarzutów o pedofilię. Część młodych aktorów, którzy jeszcze niedawno grali u niego za darmo, dla reklamy, teraz pooddawało swoje honoraria, nawet te, których nie mieli!, na charytatywne fundusze, bo pieniądze od Allena jednak brzydko pachną. Szczerze mówiąc, sam mam dylemat, czy oglądać Allena, bo pedofilia to najgorsza zbrodnia. Wciąż jednak widzę tytuły Woody'ego w portalach, nie jest on sądownie skazany, co więcej, broni się i pozwolono mu na adopcję. Trudna sprawa: nie jesteśmy sądem, każdy musi sam zdecydować, czy zamierza grać u Allena albo oglądać jego filmy.

Wróćmy jednak do pytania, jak korzystać z kultury, w tym oglądać „Przyjaciół", żeby nie zwariować z powodu wyrzutów sumienia. Myślę, że najroztropniejsza odpowiedź brzmi: trzeba wiedzieć, co komu dziś może zrobić przykrość na tle rasowym, seksualnym, religijnym, narodowościowym, ale też pamiętać że „The Times, They Are A Changing" („Czasy się zmieniają"), jak śpiewa Bob Dylan i oby śpiewał jak najdłużej.

Może do starszych dzieł, które ktoś młody podejrzewa o najgorsze, trzeba podchodzić tak jak do babci lub dziadka, którzy głosują na inną partię niż tata i mama oraz wnuczka, czyli nie na tę postępową, lecz na populistyczną, demagogiczną, niestroniącą od kokietowania nacjonalistów. Ale jeśli nawet zdarzają się dziadkom „dziwne wypowiedzi i nie wiadomo wtedy, co z oczami zrobić", to możemy w nich uszanować, nie tylko podczas Wigilii, ludzi starszej daty, którzy choć nie odnajdują się w nowej epoce oraz w nowinkach, to do szpiku kości źli nie są, a wręcz może dobrzy. Tylko poglądy mają inne. Poza tym żaden prawdziwy demokrata nie może przecież nikogo wykluczać z debaty. Choć ostatnio to coraz częściej tylko teoria. Po obu stronach barykady.

Dyzma się nie zmienia

Uniwersalną radę w sprawie rozumienia przeszłości i przyszłości jednocześnie podsuwa właśnie wydana przez PiW książka o autorze „W poszukiwaniu straconego czasu". Marcel Proust jak mało kto w swoim rozległym dziele zapisał zmiany w myśleniu Francuzów, poczynając od okresu antysemickiej nagonki na kapitana Alfreda Dreyfusa po I wojnę światową. Jean-François Revel, francuski literaturoznawca, pisze o tym, jak zmieniała się recepcja Prousta. On sam się nie zmieniał, to jego badano pod zmieniającym się kątem nowych nurtów literackich: metafizyki, autobiograficzności, fałszywej biografii, fałszywego realizmu, a także strukturalnie. Nigdy jednak poprzez syntezę wszystkich sposobów. Zawsze na ołtarze literackich badań wynoszono tylko jedną, oczywiście nową, metodę, skąd była zrzucana przez kapłanów i proroków następnej, jeszcze nowszej. Dziś te dawne nowości trącą myszką. Dlatego warto pamiętać refren: „The Times, They Are A Changing".

Warto o tym pamiętać również dlatego, że wprowadzaniu nowych trendów, a czasami ich narzucaniu, towarzyszy radykalizm, który po latach może wywoływać zawstydzenie. Wspomniałem o konflikcie Jacek Poniedziałek–Zmit nie bez powodu. Gdy Poniedziałek wydawał właśnie książkę „(Nie) dziennik", m.in. o nietolerancji wobec gejów, dla młodego aktora stał się symbolem opresyjności wobec młodego człowieka o emigranckich korzeniach. Złośliwi powiedzą: „No i co, drodzy postępowcy, kto ważniejszy: gej czy emigrant?". Rzecz w proporcjach. Jak wieść niesie, w spektaklu, gdzie jednak Poniedziałek jest ważniejszy jako odtwórca głównej roli, a i bazuje na własnym życiorysie, młody aktor nie do końca chciał podobno to uszanować, tolerować. Wszystko wskazuje na to, że nie zaistniała podczas prób sytuacja, jaką pokazała w tym samym czasie w spektaklu „Krasz" Natalia Korczakowska w Teatrze Studio. Oto młodzi ludzie grają w piłkę w duchu poprawności. Ich grze towarzyszą grzeczne pytania: „Czy mogę cię okiwać? Czy mogę minąć cię dryblingiem? Czy nie zrobiłem ci krzywdy, strzelając bramkę?". A padają też takie opinie: „Gdy mnie mijałeś, widziałem jednak u ciebie agresję. Dlaczego mi to robisz?".

Dochodzimy do sedna: chcemy być tolerancyjni (zwłaszcza dla siebie i własnych poglądów), powinniśmy więc znać coraz to nowe zasady tolerancji. A jednak życie wymaga, by ktoś w końcu podjął „opresyjną" decyzję, bo inaczej „mecz pozostanie nierozstrzygnięty". Korczakowska pokazuje zresztą, że w czasach feminizmu kobieta wybiera, a nawet wynajmuje mężczyznę. Czyli jak? Zawsze ktoś kogoś musi „okiwać", „trenować", „tresować"? Realna równość marzeniem ściętej głowy?

Myślałem o tym wszystkim, gdy zaskoczyła mnie informacja, że na najbardziej progresywnym wydziale Uniwersytetu Warszawskiego – Artes Liberales, ogłoszono, że młody doktorant nie tylko molestował, ale i zgwałcił z użyciem środków odurzających studentkę na wyjeździe... integracyjnym. Oczywiście, to zdarzenie jednostkowe, nie może kłaść się cieniem na innych wykładowcach, którzy mówią o #MeToo. A jednak napiszę przy okazji coś o programie kierunku, na jaki namawiałem najpierw syna, a potem tego żałowałem. Zamiast solidnej humanistycznej, fundamentalnej wiedzy o dziełach, zamiast lektury całych dzieł – proponują tam fragmenty, patchworki, syntezy, interpretacje na słowo honoru. A co potem? Wycinkowo traktowana sztuka, wyzwolenie zniewolone jednowymiarowością? I do tego dziaders gwałciciel, który może piętnował Woody'ego Allena i Weinsteina, sam zaś... A może powinni na Artes Liberales przeczytać w całości klasycznego „Świętoszka" Moliera? Po co studia, jeśli „Świętoszek" w całości nie przeczytany.

Wykładowców Artes Liberales proszę o wybaczenie za to uogólnienie. Metaforycznie rzecz ujmując: wszystkim nam przydałyby się solidne, poszerzone studia. Takie, które dają szansę na źródłowe poznanie dzieł we wszystkich non stop mutujących gatunkach, a jednocześnie demonstrują bezstronnie różne sposoby interpretowania wiedzy. Kiedy bowiem znamy konwencje, kiedy wiemy, jak było w poszczególnych epokach, a co teraz inspiruje nowości – nikt niczego fałszywie nie zinterpretuje. Przynajmniej tak być powinno, gdy ktoś uzyska pełną wiedzę i nie działa w złej wierze.

Na tym tle bardzo się cieszę, że jesienią w łódzkim wydawnictwie Oficyna wyjdzie „Ulisses" w nowym przekładzie Macieja Świerkockiego. A jeszcze bardziej cieszę się, że wraz z dziełem ukaże się opasły tom „Łódź Ulissesa" stanowiący komentarz tłumacza do powieści Joyce'a. Myślicie bowiem, że da się czytać „Ulissesa", jeśli nie zna się epoki, konwencji, kontekstów? Analogicznie: łudzicie się, że Irlandczycy zrozumieją „Wesele" Wyspiańskiego, nie wiedząc, kto jest kim i jakie były prototypy postaci oraz kontekst? Oczywiście, można czytać i pisać o teatrze, będąc amatorem, ale jaki to ma sens?

W wiedzy o kulturze najlepiej być więc jednocześnie konserwatywnym postępowcem i postępowym konserwatystą. Pamiętać, że w archiwach znajdziemy pożółkłe karty i czarno-białe fotosy. A jednocześnie być przekonanym, że trzeba je digitalizować, opisywać, tłumaczyć, żeby młodzi mieli co remiksować. Gdy uznamy, że kultura jest remiksem, wtedy Krzysztof Krawczyk nie jest paździerzem, Poniedziałek uszanuje Zmita, Zmit – Poniedziałka, Polacy zrozumieją „Ulissesa", Irlandczycy „Wesele", a starsi nie spostponują rapu, który przecież już ma swoich klasyków. I to takich z miliardami na koncie, jakich Dołęga-Mostowicz by nie zarobił.

A Dyzma? Dyzma by zarobił. Wciąż zarabia! A nawet ma być premierem. Tak przynajmniej jest w powieści... 

Na początku sensacja ostatnich dni, czyli Ada ADU Karczmarczyk, performerka, autorka teledysku „Lecimy ze Smoleńska z powrotem". W pełnej kiczu formie, ze złotą gitarą w kształcie samolotu, do rytmów disco, śpiewa o katastrofie smoleńskiej, która podzieliła Polskę i Polaków. A jednocześnie sugeruje pamięć, pojednanie i miłość. Pytanie tygodnia brzmi: Ada kpi czy śpiewa serio?

Oto dobry przykład na kłopoty z niejednoznacznością dzisiejszej sztuki. Każdy, kto obejrzy teledyski „Church Is A Girl" – disco a la Madonna w masce z kształcie bazyliki watykańskiej, „Jaraj się Marią", czyli pląsy przy przydrożnej kapliczce – ma prawo być zdezorientowany. Starszy będzie oburzony, młodszy odruchowo się zaśmieje? A dlaczego? Może być przecież odwrotnie, ktoś powie. Pewne jest jedno: wiek, poczucie humoru, znajomość sztuki, poglądy, wreszcie gusty – w zależności od proporcji – mogą wywołać różne reakcje.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich