Na początku sensacja ostatnich dni, czyli Ada ADU Karczmarczyk, performerka, autorka teledysku „Lecimy ze Smoleńska z powrotem". W pełnej kiczu formie, ze złotą gitarą w kształcie samolotu, do rytmów disco, śpiewa o katastrofie smoleńskiej, która podzieliła Polskę i Polaków. A jednocześnie sugeruje pamięć, pojednanie i miłość. Pytanie tygodnia brzmi: Ada kpi czy śpiewa serio?
Oto dobry przykład na kłopoty z niejednoznacznością dzisiejszej sztuki. Każdy, kto obejrzy teledyski „Church Is A Girl" – disco a la Madonna w masce z kształcie bazyliki watykańskiej, „Jaraj się Marią", czyli pląsy przy przydrożnej kapliczce – ma prawo być zdezorientowany. Starszy będzie oburzony, młodszy odruchowo się zaśmieje? A dlaczego? Może być przecież odwrotnie, ktoś powie. Pewne jest jedno: wiek, poczucie humoru, znajomość sztuki, poglądy, wreszcie gusty – w zależności od proporcji – mogą wywołać różne reakcje.
Kwestia erudycji
Dla odbiorców wielu pokoleń najciekawsze są więc takie ujęcia tematów, które, używając klasycznej, Mickiewiczowskiej frazy, przypominają „arkę przymierza/ Między dawnymi i młodszymi laty". W kulturze pop, po angielsku, nazywa się to „crossover", przynajmniej od czasu, gdy Frank Sinatra i Bono (U2), a więc artyści z dwóch różnych generacji i muzycznych parafii, zaśpiewali „I've got you under my skin", o tym, jak bardzo dobrze czują się ze sobą, rozumieją, a wręcz żyć bez siebie nie mogą, pomimo różnic generacyjnych i przeciwieństw stylistycznych. Taka sytuacja międzypokoleniowej akceptacji jest idealna, ale w praktyce bywa różnie. Można sobie wyobrazić, że jeśli piszemy na naszych łamach o Tadeuszu Dołędze-Mostowiczu, bo właśnie ukazała się jego biografia, to choć jest arcyciekawa dla starszych odbiorców, tych młodszych niekoniecznie zadowoli. Pewnie większa jest na to szansa, gdy eksponowane są podobieństwa między wydarzeniami z czasów II RP oraz III RP. Oczywiście, znaczące dla naszych wszystkich odbiorców może być to, że Dołęga-Mostowicz pracował w przedwojennej „Rzeczpospolitej", a również to, że na bardzo trudnym rynku księgarskim wypracował sobie taką pozycję, że zarabiał rocznie równowartość dzisiejszych 3 mln zł. To zawsze jest ciekawe. Poza tym jeździł buickiem, co też nie jest nudne. Przede wszystkim zaś napisał „Karierę Nikodema Dyzmy", a jak pokazują nasze czasy, ta książka opisuje także kariery obecne i pewnie książka nie zestarzeje się także w najbliższych dekadach. Niestety.
Pisaliśmy też ostatnio o biografii Karola Szymanowskiego. Książka jest szeroko komentowana, właśnie się ukazała. We frapujący sposób opisuje dorobek naszego kompozytora, który w przeciwieństwie do wielu innych jest grany na świecie. Ale nie tylko to okazało się ciekawe dla młodszego pokolenia. Ciekawe są współczesne wątki. Na przykład to, że wylansował Szymanowskiego Instytut Adama Mickiewicza i jego dyrektor Paweł Potoroczyn, choć pewnie nie za lansowanie „staroci" stracił pracę po przyjściu PiS-u, bo to przecież (podobno) partia konserwatystów. Ciekawe jest na pewno to, że dziś o Karolu Szymanowskim pisze się w kontekście „LGBT", ta zaś kwestia przez PiS została uznana za decydującą w czasie ostatnich wyborów prezydenckich („LGBT to nie ludzie, to ideologia") i zdecydowała – co przewidzieli specjaliści PiS – o reelekcji Andrzeja Dudy.
Zarówno autorka biografii kompozytora, jak i autor naszego tekstu Jacek Marczyński, zachowując zasady tolerancji, nie cukrują Szymanowskiemu. Gej też może niepoprawnie układać swoje relacje seksualne i w tym względzie panuje pełna równość, ta zaś kwestia też jest współczesna zwłaszcza na tle dzisiejszej debaty o mobbingu. Przykład? Jacek Poniedziałek został oskarżony przez młodego aktora Yacine Zmita, że zachowywał się agresywnie podczas prób „Powrotu do Reims" Katarzyny Kalwat, koprodukcji Łaźni Nowej i Nowego Teatru. Afera jest piętrowa, ponieważ wybuchła przy okazji spektaklu, w którym biografia francuskiego filozofa Didiera Eribona łączy się z opowieścią o nietolerancji wobec innego geja – właśnie grającego główną rolę Jacka Poniedziałka. Nie wszystko jest jednoznaczne, diabeł tkwi w szczegółach. O nich później. Teraz chciałem jedynie wspomnieć, że warto pisać o historii, a jeszcze bardziej, gdy nie zapomina się o współczesnych i współczesności.