Medialny blitzkrieg Putina

Władimir Putin pokazał, jak naprawdę można utrudnić życie niezależnym stacjom telewizyjnym i gazetom. Było nękanie firm przez służby specjalne, państwowe instytucje kontrolne i finansowe. Było także karne zamykanie redakcji i wsadzanie do więzień właścicieli.

Aktualizacja: 16.01.2016 11:14 Publikacja: 15.01.2016 01:00

Rosyjska policja podatkowa obstawia wejście do siedziby Most Media Władimira Gusinskiego 11 maja 200

Rosyjska policja podatkowa obstawia wejście do siedziby Most Media Władimira Gusinskiego 11 maja 2000. Kadr godny Tarkowskiego

Foto: AFP, Alexander Nemenov

Fenomen niebywałego poparcia, jakim cieszy się prezydent Rosji Władimir Putin, wynika również z tego, że już na początku swego panowania podporządkował on sobie wszystkie najważniejsze rosyjskie media, przede wszystkim telewizję. Jest to tylko jedna ze składowych jego sukcesu. Nikt jednak nie jest w stanie określić, jak ważna, bo tylko przez krótki okres – na samym początku XXI wieku – rządził w kraju, w którym istniał pluralizm mediów. Nikt zatem nie umie przewidzieć, co by się stało, gdyby nagle rosyjscy dziennikarze znów stali się wolnymi ludźmi i jak by to wpłynęło na pozycję i popularność prezydenta.

Kreml jednak od samego początku wolał nie ryzykować i w pierwszych dwóch latach rządów Władimir Putin zajęty był głównie zdobywaniem telewizyjnych bastionów. Wtedy, 17 lat temu, uznano, że to one tworzą pogodę polityczną w kraju: internetowe media były jeszcze w powijakach, mało która stacja radiowa pokrywała swoim zasięgiem cały kraj (nawet tak popularna i niezależna jak Echo Moskwy), a prasa okazała się najłatwiejszą zdobyczą.

Walka o telewizyjny rząd dusz była jednocześnie zajadłą walką z konkurencją polityczną. W chwili, gdy stremowany, lekko jąkający się i używający w publicznych wystąpieniach niezrozumiałego kagebistowskiego slangu Władimir Putin wychynął z politycznego niebytu, rosyjski rynek telewizji i polityki dzieliły między siebie dwa ugrupowania. Mózgiem pierwszego był oligarcha związany z tzw. Familią (rodziną i najbliższymi współpracownikami ówczesnego prezydenta Borysa Jelcyna) Borys Bieriezowski. To oni wprowadzili na polityczną scenę niepozornego byłego oficera KGB.

Nieważne udziały, ważny posłuch

Bieriezowski walczył o zachowanie wpływów swej grupy, a miał do dyspozycji największą rosyjską telewizję ORT (Społeczne Radio i Telewizję), czyli pierwszy kanał radzieckiej jeszcze telewizji: o największym zasięgu, największej liczbie dziennikarzy i największym zapleczu technicznym. Ściśle rzecz biorąc, właśnie „miał do dyspozycji", gdyż był tylko mniejszościowym udziałowcem spółki, w której dominowało państwo. Ale taki był wilczy urok Bieriezowskiego, że w prawie żadnej z podporządkowanych mu firm nie miał większościowego pakietu. Już bowiem na początku swojej kariery wpadł na genialnie prosty pomysł: nieważne, kto jest większościowym udziałowcem firmy, ważne, kogo słuchają jej menedżerowie. A słuchali jego.

Drugim, znacznie bardziej rozproszonym ugrupowaniem władał inny ówczesny oligarcha Władimir Gusinski, właściciel koncernu medialnego Most. Jego perłą w koronie był pierwsza i najlepsza prywatna telewizja w Rosji – NTV, w owym czasie również najpopularniejsza ogólnokrajowa stacja (spośród trzech obejmujących zasięgiem cały kraj).

Pierwsza, najbardziej dramatyczna faza walki o panowanie w mediach rozegrała się właśnie między tym dwojgiem ludzi. Ale pokłócić się zdążyli już wcześniej, staczając widowiskowe „wojny telewizyjne" o kolejne prywatyzowane giganty postradzieckiego przemysłu. Teraz niechęć osobista połączyła się z podziałami politycznymi.

Tę ostatnią walkę wygrał Bieriezowski, początkowo nawet nie podejrzewając, że wygrywa ją nie dla siebie, tylko dla zupełnie kogoś innego. Dopiero publicystka Natalia Geworkian nagle uświadomiła wszystkim skalę zagrożenia, pytając obie szanowne zwalczające się strony, czy nie mają wrażenia, że na ich zapleczu działa ktoś trzeci, kto – konsekwentnie wykorzystując ich walkę – podporządkowuje sobie cały kraj.

Wstępem do wielkiej bitwy oligarchów i opanowania mediów przez ludzi Putina była potyczka stoczona o panowanie nad największą rosyjską gazetą biznesową, „Kommiersantem". Symbol postradzieckich przemian w gospodarce, powstały w 1989 roku, zdobyty został wiosną 1999 roku łatwo i bez dużych strat. Siedziba domu wydawniczego „Kommiersant" (łączącego kilka tytułów) została kilkakrotnie odwiedzona przez straż pożarną i miejscowy sanepid. Za każdym razem kontrole wykazywały ogromne uchybienia grożące zamknięciem firmy. Gdy to nie pomogło, zaczęło się odłączanie prądu od budynku z powodu jakoby niepłaconych na czas rachunków. Oczywiście za każdym razem okazywało się, że zarzuty to pomyłka, i prąd włączano, ale założyciel i ówczesny właściciel gazety Władimir Jakowlew nie wytrzymał tej wojny nerwów. Sprzedał swoje udziały i wyjechał do Indii, by zająć się jogą. W ten sposób Bieriezowski zdobył „Kommiersanta".

Później w ten sposób zdobywano inne tytuły, które zajmowały krytyczne stanowisko wobec Kremla. Tygodnik „Nowoje Wriemia" na przykład wyrzucono z zajmowanych pomieszczeń na bruk, kończąc jego żywot. Zapanowanie nad prasą w Rosji nie było trudnym zadaniem.

Dlatego kampanie wyborcze 1999 i 2000 roku były sceną zajadłych telewizyjnych wojen. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się w Rosji nazwa „telekiler". Chodziło o ulubieńca Bieriezowskiego, dziennikarza Siergieja Dorenkę, który w niewybredny, a nawet chamski sposób atakował na antenie przeciwników oligarchy. Metoda jednak okazała się skuteczna. Polityczni przeciwnicy Kremla (i Bieriezowskiego) z kretesem przegrali wybory.

Wojny na antenie i na Kaukazie

Wszystko to jednak toczyło się w tle realnej, drugiej wojny w Czeczenii. W przeciwieństwie do pierwszej ta cieszyła się ogromnym poparciem rosyjskiego społeczeństwa. Zaczęła się bowiem od ataku Czeczenów na sąsiedni Dagestan. Hasło „Zaatakowali nas!" zmobilizowało cały kraj, w wojskowych obozach występowali najpopularniejsi rosyjscy artyści („Dla naszych chłopców"), a ich koncerty transmitowała telewizja ORT.

NTV Gusinskiego sprzeciwiała się wojnie, cały czas pokazując jej drugie oblicze: spalone wioski, nieszczęśliwych ludzi, dziwne intrygi polityczne na jej zapleczu. Ale nie zmieniła nastawienia opinii publicznej, sama przy okazji tracąc wpływy.

Gdy pierwsza, najbardziej krwawa faza wojny lądowej się zakończyła, przyszła pora na rozstrzygnięcia w eterze. Od wiosny 2000 roku NTV znalazł się pod rosnącym naciskiem Kremla, gdzie zasiadł już Władimir Putin. A telewizja od początku zajęła wobec niego stanowisko krytyczne, tak jak miała w zwyczaju robić to wobec jego poprzednika Borysa Jelcyna.

Ale czasy się zmieniły. Jelcyn, którego wielokrotnie najbliżsi współpracownicy i rodzina namawiali na przykręcenie śruby mediom, zawsze ze złością odpowiadał: „Ale przecież wolność słowa!". Jego następca nic już nie odpowiadał, tylko uśmiechał się półgębkiem.

Teraz kremlowskie otoczenie rozwścieczały niezależne śledztwa dziennikarskie. Szczególnie ubodły ich materiały o korupcji wpływowego dyrektora administracyjnego Kremla (którego podwładnym był przez pewien czas Putin) Pawła Borodina. Ale najbardziej złościł satyryczny program Wiktora Szenderowicza „Kukły" („Lalki"), nawiasem mówiąc, obiekt nienawiści również komunistów i imperialnych nacjonalistów. Zarzucano mu brak szacunku w ukazywaniu głowy państwa i w ogóle wszystkich ważnych osób. Z tego powodu pewnie cieszył się niebywałą popularnością, co tylko nakręcało spiralę urzędniczej nienawiści do niego.

W końcu na scenę zamiast lalek po raz pierwszy wkroczył Gazprom. Rosyjski gazowy monopolista zażądał od Gusinskiego spłacenia kredytu ponad 200 mln dolarów, jaki ten zaciągnął u niego na rozwój swojej telewizji. Zaskoczony oligarcha próbował negocjować, tłumaczyć, że nie ma powodu do wcześniejszej spłaty, bo świetny rozwój NTV gwarantuje wypłacalność.

Nadużywanie wolności słowa

Ale Gazprom był nieubłagany. Na protesty Kreml odpowiadał, że nie może się przecież wtrącać do „sporu podmiotów prawa gospodarczego", próbując wszystkich przekonać, że nie ma z tym nic wspólnego. „Należy działać tak, by uszy nie sterczały (spod czapki, czyli by nikt się nie zorientował, co się dzieje)" – tak przedstawiał świeżo upieczony prezydent Putin swoje życiowe credo w wydanej w tym czasie książce „W pierwszej osobie".

Ku powszechnej konsternacji w maju 2000 kontrwywiad FSB i policja podatkowa dokonały najazdu na stołeczną siedzibę grupy Most, szukając dokumentów finansowych. Miesiąc później zaś oligarcha Władimir Gusinski – jako pierwszy spośród rosyjskich miliarderów – wylądował w areszcie, w słynnych moskiewskich Butyrkach. „Spór podmiotów prawa gospodarczego" trwał. W ciągu trzech dni pobytu tam odwiedzał go minister ds. prasy Michaił Lesin. Gusinski złamał się w końcu i w celi podpisał zobowiązanie do odstąpienia swojej firmy w zamian za wolność.

Po wyjściu z Butyrek oligarcha natychmiast jednak opublikował ten dokument – w gazecie swego oponenta Bieriezowskiego, który już się zorientował, że chyba obaj zostali zrobieni w konia. Oburzenie opinii publicznej na szantażystę Lesina było ogromne, wszyscy oczekiwali jego natychmiastowej dymisji.

Której nigdy się nie doczekali. Na Kremlu zaciśnięto zęby, konsekwencja w działaniu okazała się głównym atutem nowej ekipy. Jednocześnie poparcie opinii publicznej dla NTV, zmęczonej ciągłymi informacjami o konflikcie, słabło z dnia na dzień. – Przejdą lata, a my nie będziemy wspominać przekleństw rzucanych przez naszych wrogów, ale milczenie przyjaciół – powiedziała w końcu dziennikarka Jelena Hanga.

Po całej serii kolejnych ataków na NTV w końcu w kwietniu 2001 roku przejął ją Gazprom. Telewizję opuściła większość dziennikarzy. Równocześnie nowy właściciel jednego dnia wyrzucił cały zespół tygodnika „Itogi" (należącego do Gusinskiego i współpracującego z „Newsweekiem").

Dwa miesiące wcześniej z ORT usunięto ponad 20 programów oraz dziennikarzy, którzy je prowadzili. Wyleciał z pracy również „telekiler". – Zdecydowaliśmy, że czas wrzasków już minął. (...) Przestaliśmy coś tam wykrzykiwać, zrezygnowaliśmy z tego całego grubiańskiego stylu, nawet jeśli podobał się telewidzom – tłumaczył zmiany jeden z artystów związanych z telewizją.

Biernym widzem tych wydarzeń był Bieriezowski, który odsprzedał swój pakiet akcji wschodzącej gwieździe Kremla, nowemu oligarsze Romanowi Abramowiczowi. Pytany, dlaczego to zrobił, westchnął tylko: „Rzym chce wszystkiego".

Wiosną 2001, po półtora roku zajadłego konfliktu, Kreml całkowicie panował nad głównymi telewizjami – formalnie zajmując tylko pozycję arbitra, a nie gracza. W żadnym momencie konfliktu ekipa nowego prezydenta nie musiała sięgać po jego prerogatywy głowy państwa, np. inicjatywę ustawodawczą. Prawo prasowe w Rosji rzeczywiście zmieniono, ale dopiero dwa lata po zakończeniu konfliktu. Wtedy pojawiło się w nim sformułowanie „nadużywanie wolności słowa".

Pruderia i czarne listy

Telewizje zdobyto w ciężkim boju, ale i w rękawiczkach. Z ORT po prostu usunięto jednego z udziałowców, a NTV zmieniła właściciela i formalnie pozostała prywatną stacją telewizyjną. Natychmiast jednak w opanowanych studiach pojawił się nieodłączny towarzysz obecnej ekipy, cenzura. Zaczęto tworzyć stop-listy, czyli listy ludzi, których nie należy zapraszać do telewizji. Wraz z zamieraniem życia politycznego w Rosji stop-listy odkładano na zakurzone półki, ale nigdy ich nie wyrzucono, szczególnie w największej telewizji ORT.

Niemal od razu po zmianie właścicieli kolejne programy zaczęły mieć kłopoty z pojawianiem się na antenie. Bardzo charakterystyczne: 14 lat temu z trzech największych telewizji zniknęły programy satyryczne i nie ma ich do dzisiaj. Nienawiść do Wiktora Szenderowicza i wszystkich innych satyryków chyba jest na Kremlu patologiczna. Jak się zdaje, Putin najbardziej boi się żartów, których sam nie opowiada.

Cenzura jednak mało kiedy przybierała formy instytucjonalne, minął już czas radzieckiego Gosteleradia z jego cenzorami. Teraz wytresowani pracownicy mediów sami wiedzą, co wolno, a czego nie. A w razie czego idą do przełożonego. W ten sposób na przykład telewizje przez pierwszy tydzień w ogóle nie informowały o ogromnych manifestacjach w listopadzie 2011 roku w stolicy przeciw fałszowaniu wyborów parlamentarnych.

Dość zabawnym zjawiskiem stała się cenzura obyczajowa, która pojawiła się wraz z powrotem starzejącego się Władimira Putina na Kreml w 2012 roku (po czteroletnim szefowaniu rządem). Z kolejnych filmów (np. „Batalion karny") wycinano niecenzuralne wyrażenia, nawet w piosenkach. W końcu w 2014 roku sam prezydent podpisał ustawę o zakazie przeklinania w telewizji (tzn. w pokazywanych programach, poza zasięgiem kamer dziennikarze przeklinają ile wlezie).

Formalnie jednak w Rosji były tylko dwa procesy sądowe o stosowanie cenzury (w 2006 i 2012 roku), a dotyczyły prowincjonalnych wydań, które były zastraszane przez miejscowych urzędników. W ciągu wszystkich tych lat sprawowania władzy przez Putina nigdy się nie zdarzyło, by zaskarżono praktyki w centralnych mediach, choć wszyscy o nich głośno mówią, a od czasu do czasu do wiadomości publicznej przedostają się nawet dokumenty (np. niektóre stop-listy). Uszy nadal skrywa czapka.

Po zdobyciu telewizji kremlowska ekipa mogła też zacząć podsumowywać własne personalne zyski. Właścicielem tygodnika „Itogi" (z którego wyrzucono wszystkich dziennikarzy poprzedniej ekipy) został wierny i doszczętnie skompromitowany minister prasy Michaił Lesin. „Kommiersant" trafił w końcu do multimiliardera Aliszera Usmanowa, związanego z nieśmiertelnym Gazpromem. A Romam Abramowicz został „bankierem Kremla" i właścicielem brytyjskiego klubu piłkarskiego Chelsea.

Zdumiewające jednak, że w miejsce głów odciętych hydrze wolnego słowa odrastały wciąż nowe. Coraz mniejsze i bardziej rachityczne, ale jednak cały czas nowe.

Część dziennikarzy NTV przeniosła się jeszcze w 2001 roku do niewielkiej moskiewskiej telewizji TV-6. Stacja błyskawicznie zaczęła zyskiwać popularność, równie szybko pojawiły się pozwy sądowe przeciw właścicielom o spłatę zaległych długów. Chwyty wypróbowane przeciw NTV nic jednak nie dały i władze w końcu musiały wystawić uszy spod czapki. W styczniu 2002 roku w trakcie nadawania programu telewizji odłączono prąd.

Pół roku później część zespołów NTV i TV-6 pojawiła się jednak na kolejnym kanale telewizyjnym TVC. Przetrwali tam równo rok, w czerwcu 2003 w trakcie nadawania reklamy czipsów stacji wyłączono nadajniki.

No i to był już koniec telewizyjnej epopei, do chwili gdy w internecie pojawiła się niezależna telewizja Dożdż (Deszcz) w 2010 roku – obecnie jedyna telewizja w Rosji demonstrująca swoją niezależność.

W międzyczasie niezależne dziennikarstwo reprezentowały różne tytuły prasowe, a z biegiem czasu internetowe portale informacyjne. Przetrwała „Nowaja Gazieta". Ale jej właścicielem jest były pułkownik KGB, łatwiej mu więc było lawirować pomiędzy urzędnikami kremlowskiej ekipy – dawnymi kolegami z „firmy". Nie zniknęła też w miarę niezależna radiostacja Echo Moskwy, choć jej właścicielem został nieśmiertelny Gazprom.

Ale oba media szybko znalazły się na uboczu głównego nurtu niezależnego dziennikarstwa. Ten przeniósł się do internetu, przyjmując formę różnych portali internetowych. Najsłynniejszym była Lenta.ru rozgromiona wiosną 2014 roku za opublikowanie wywiadu z jednym z liderów ukraińskiego Prawego Sektora Andrijem Tarasenką. Wraz z wyrzuconą z pracy szefową odeszło wtedy 84 dziennikarzy.

Ostatnie głowy smoka

Mało kto z nich pamiętał epokę rozpasanej wolności słowa lat 90. Większość była wtedy dziećmi. Perypetie dziennikarzy NTV, „Kommiersanta" czy „Itogów" to dla nich tak odległe opowieści jak wspomnienia z wojny. A mimo to w chwili próby się nie zawahali.

Hydrze bez przerwy odrastają głowy, ale i Kreml jest czujny. Gdy tylko zaczął się boom internetowy, natychmiast zaczęto nakładać kaganiec na sieć. Może on mieć formę nieformalną, jak naciski na providerów, by odłączali od internetu poszczególne redakcje. Ofiarą takiej kampanii padła telewizja Dożdż w 2014 roku. Ale mogą też być formalne. Organ nadzorujący media Roskomnadzor (z biegiem lat pojawił się w Rosji i taki) ma prawo wysyłać do redakcji „ostrzeżenia", jeśli uzna, że narusza ona prawo. Po dwóch takich „ostrzeżeniach" redakcja zostaje zamknięta, a jej właścicielom i szefom grożą dotkliwe kary finansowe.

Jednak Kreml w przypadku internetu zachowuje się niezdecydowanie, nie wiedząc, czy ewentualne represje wobec sieci warte są swojej ceny. Ekipa Putina nadal nie potrafi określić, do jakiego stopnia jej władzy mogą zagrozić sieciowe media. W internecie zwalcza natomiast zajadle wszelkie próby samoorganizacji społeczeństwa, w tym upatrując głównej groźby.

Przeciwko internetowym mediom (ale też tradycyjnym) Roskomnadzor zebrał już w swoim arsenale całe bogactwo oskarżeń. System okrzepł. W pierwszych latach władzy Putina zdobycie mediów miało służyć utrzymaniu władzy przez nową ekipę. Teraz zgłaszają się kolejne grupy wspierające go, w zamian za wierną służbę domagając się prawnej ochrony przed dziennikarskim wścibstwem.

Dlatego też po kilkunastu latach nowelizowania różnych ustaw dziennikarzy (ale też internetowych blogerów) można oskarżać o „pobudzanie do nienawiści i ekstremizm" m.in. do grup społecznych. Za taką zaś sądy uznały na przykład policjantów, co skutkowało skazywaniem dziennikarzy i blogerów krytykujących działania policji.

Poza tym jest jeszcze „naruszanie uczuć osób wierzących", „propaganda narkotyków", „propagowanie homoseksualizmu" czy „publikowanie danych o życiu prywatnym" (wysokich urzędników, rzecz jasna). Za to ostatnie może być znów sądzony opozycjonista Aleksiej Nawalny który nic innego nie robi, tylko publikuje informacje o majątkach rosyjskich polityków i ich rodzin.

Tym razem ewentualne represje będą stosowane w całym majestacie prawa. Nikt już nie zamierza naciągać czapki na uszy. Ale i hydrze cały czas odrastają głowy, i są jakby coraz większe.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Fenomen niebywałego poparcia, jakim cieszy się prezydent Rosji Władimir Putin, wynika również z tego, że już na początku swego panowania podporządkował on sobie wszystkie najważniejsze rosyjskie media, przede wszystkim telewizję. Jest to tylko jedna ze składowych jego sukcesu. Nikt jednak nie jest w stanie określić, jak ważna, bo tylko przez krótki okres – na samym początku XXI wieku – rządził w kraju, w którym istniał pluralizm mediów. Nikt zatem nie umie przewidzieć, co by się stało, gdyby nagle rosyjscy dziennikarze znów stali się wolnymi ludźmi i jak by to wpłynęło na pozycję i popularność prezydenta.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi