Kiedy na mistrzostwach świata grali przed meczem hymn, był czas, żeby o tym wszystkim pomyśleć?
Tak, wspomnienia przelatują przez głowę z prędkością błyskawicy. Kiedy słuchałem Mazurka Dąbrowskiego, widziałem tych wszystkich ludzi, którzy siedzą przed telewizorem, kibicują, także o tych, którzy chcieliby być na moim miejscu. Myślałem też o wdzięczności, jaką muszę w sobie nosić do wszystkich, którzy pomogli właśnie mnie znaleźć się w tym miejscu. Myślałem o żonie, dzieciach, dziadku, który z góry spogląda i trzyma rękę na wszystkich sprawach, żeby potoczyły się dobrze. A potem trzeba się było szybko otrząsnąć i włączyć tryb sportowej walki. Pokazać się z jak najlepszej strony i udowodnić, że nie jest się w tym miejscu przypadkowo.
Jest pan twardy? Czy jak się wyjeżdża z domu w wieku 15 lat, to trzeba być twardzielem?
Wyjazd mocno hartuje. I tak naprawdę polecam takie rozwiązanie każdemu młodemu zawodnikowi.
Dlaczego?
Myślę, że nie chodzi tylko o sport, ale po prostu o życie. Trzeba się wszystkiego nauczyć, nawet nie od początku, ale od podstaw. Wcześniej zwyczajnie pewnymi rzeczami nie musiałem się przejmować. Śmieję się, bo później rozmawiałem z moją babcią, z którą wtedy mieszkaliśmy, a która stwierdziła: „Adasiu, jak ty wyjeżdżałeś, to nie wierzyłam, że jesteś w stanie sobie ze wszystkim poradzić". Było ciężko, bo nie wydawałem się osobą, która mogłaby być samodzielna, ale nawet jeśli najbliżsi mieli wątpliwości, to podświadomość działała inaczej. Coś w środku mówiło mi, że muszę sam się zmotywować, żeby wszystko – jak to się mówi – ogarnąć.
Co dawało panu siłę w trudnych momentach – i tych na początku, i później w trakcie kariery?
Zawsze byłem bardzo zdeterminowany. Od samego początku, jak podpisywałem kontrakt w Prokomie Treflu Sopot, nastawiłem się na sukces. Koledzy, z którymi trenowałem, mogą to potwierdzić – cały czas myślałem tylko o koszykówce, o niczym innym. Już w liceum poznałem swoją przyszłą żonę, ale ona też była koszykarką i wszystko doskonale rozumiała. To też pchało mnie, żeby wszystko robić jeszcze lepiej, to była całkowita koncentracja. Taka świadomość, że jeśli chce się w życiu coś osiągnąć, to najpierw trzeba zainwestować dużo wysiłku. Dostałem nagrodę.
Ten mundial?
Moją największą nagrodą jest rodzina. Kiedy poznałem Natalię, w grze nie było żadnych pieniędzy. Zakochaliśmy się w sobie i jestem niesamowicie wdzięczny, że mogę mieć z taką kobietą tak wspaniałe dzieci. To jest moje osiągnięcie, wielkie szczęście. Natalia była ze mną na miejscu w Chinach, ośmioletnia Julia i pięcioletni Alex oglądali mecze na mistrzostwach w telewizji. Dostawałem zdjęcia, zawsze ubrani na biało-czerwono, kibicowali mi i dodawali sił przed kolejnymi spotkaniami.
Od dwóch lat jest pan kapitanem reprezentacji. Podobno na początku nie do końca radził pan sobie z nową rolą?
To prawda. Chciałem trochę wyjść poza rzeczy, którymi powinien zajmować się kapitan. Wydaje mi się, że za bardzo się przejmowałem, co działało na moją niekorzyść. Jakoś się oswoiłem, rozmawiałem dużo z ludźmi, którzy doradzali mi spokój, przekonywali mnie, że nie mogę wszystkiego robić od razu, że są rzeczy, które przyjdą spokojnie z czasem. Kapitan nie musi przecież dbać o wszystkie kwestie organizacyjne. Okazało się, że wystarczy, jeśli będę wsparciem na boisku, a reszta się jakoś ułoży. Teraz jest już lepiej, jestem dumny, że mogę reprezentować kolegów, pomagać doświadczonym, ale też młodym, takim jak Olek Balcerowski czy Dominik Olejniczak.
Kapitanem został pan po głosowaniu drużyny. To chyba było miłe? Jak pan myśli, jakie cechy zadecydowały, że koledzy wskazali właśnie pana?
Chyba zostałem wychowany w taki sposób, że zawsze chciałem dla wszystkich dobrze. Nigdy nikomu źle nie życzyłem, starałem się pchać do przodu całe otoczenie. Nawet dziś widzę swoją rolę w zespole tak troszeczkę z boku, staram się robić wszystko, żeby zespół wygrywał. Może dlatego zostałem obdarzony takim zaufaniem? Z każdym mam dobry kontakt i cieszę się, że zostałem przez drużynę tak bardzo wyróżniony.
Pan w ogóle kiedyś się denerwuje? Nawet jeśli nie na boisku, to może za kierownicą?
Szczerze mówiąc, bardzo rzadko. Jestem bardzo ugodowy. Z żoną też się nie kłócę, bo nie ma takiej potrzeby. Zawsze staram się znaleźć jakieś rozwiązanie pokojowe, kompromis. Jak ktoś zrobi coś złego, to na siłę go tłumaczę, że pewnie nie chciał, że to nie specjalnie. Może sam siebie trochę w tym wszystkim oszukuję, ale tak żyje mi się lepiej. Z wiekiem, kiedy wie się więcej i rozumie więcej, traci się naiwność, nerwy czasami się pojawiają, ale gdybym miał się ocenić całościowo – jestem bardzo spokojny.
O czym pan teraz marzy?
Rodzinę mam zdrową, szczęśliwą. A cele sportowe? Najważniejsze jest, żeby cieszyć się koszykówką i dawać radość najbliższym. Taka cierpliwość popłaca. Teraz pokazałem się na mundialu i chciałbym grać tak samo, a może jeszcze lepiej, w swoim klubie. Ale nie wybiegam za daleko w przyszłość, biorę do głowy tylko co najlepsze na teraz.
Malaga to piękne miejsce do życia. Myślał pan o zostaniu w Hiszpanii po zakończeniu kariery?
Skłamałbym, mówiąc, że nie miałem takich pomysłów. Jest nam tu wyśmienicie, dzieci chodzą do szkoły, uczą się hiszpańskiego i angielskiego, a po polsku mówimy w domu. Bardzo podoba nam się system edukacji, więc nie wykluczam, że zostaniemy tu na stałe, chociaż furtka do powrotu oczywiście pozostaje otwarta. Nie podjęliśmy żadnej decyzji, bo wszystko zależy też od tego, jak potoczy się moja kariera. Nie zawsze można wybierać miejsca, w których chce się grać. Czasami gra się tam, gdzie cię chcą. Dlatego na razie wieloletnie plany nie mają zwyczajnie sensu.
Usiadł pan po powrocie z Chin i pomyślał, że dokonał czegoś wielkiego?
Miałem taki moment. Usiadłem, założyłem ręce na głowę i pomyślałem: „Kurczę, czego my dokonaliśmy". Ile świetnych reprezentacji nie znalazło się w ósemce, na kogo stawiali przed turniejem, na kogo nie. Ile meczów musieliśmy przegrać, ile mistrzostw musiało nam się nie udać, żeby w końcu wypalić w tym najważniejszym momencie na mistrzostwach świata. Nie oszukujmy się – te zwycięstwa mogą ustawić nas na przyszłość. Radość była tym większa, kiedy dotarło do nas, jak nasze występy przeżywali kibice. Teraz mamy nadzieję, że ten sen się nie skończy, że będzie trwał, dopóki wystarczy nam sił.
Wy się w tej kadrze w ogóle lubicie czy jesteście po prostu znajomymi z pracy?
Mamy superkontakt. Jesteśmy całkiem fajną grupą ludzi. Rozmawiamy ze sobą w trakcie sezonu, piszemy do siebie, śmiejemy się. Czas na zgrupowaniach, bez rodzin, spędzamy wspólnie. Potrafimy ze sobą żyć i funkcjonować poza parkietem. Wydaje mi się, że każdy z nas jest charakterologicznie świetnie dobrany do tej drużyny. Tak, można o nas powiedzieć: „kompania braci".
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk
redaktor naczelny WP SportoweFakty