"Topolówkę" skończyło czterech prezesów TVP

Jaka jest szansa, żeby w ciągu 25 lat aż czterech prezesów TVP było absolwentami tego samego liceum? – Jak jeden do 256 kwadrylionów – twierdzi Jacek Kurski. Przydarzyło się to gdańskiemu III LO im. Bohaterów Westerplatte, popularnie zwanemu „Topolówką".

Aktualizacja: 28.08.2016 15:28 Publikacja: 25.08.2016 16:40

Założona jako pruskie „Königs Real Gymnasium” „Topolówka” obchodziła stulecie siedem lat temu.

Foto: KFP

Po 1945 r. w historii szkoły zapisują się kolejne pokolenia absolwentów. Nie byle jakich, bo wielu z nich to osoby aktywne w życiu publicznym, dawni opozycjoniści, drukarze bibuły, dzisiejsi politycy, samorządowcy, publicyści, ludzie kultury, wzięci biznesmeni. Gdańskie liceum przy Topolowej skończyło aż czterech prezesów TVP – rządzący w latach 90. na Woronicza Marian Terlecki, Wiesław Walendziak i ci współcześni. Na początku tego roku fotel prezesa TVP po absolwencie III LO Januszu Daszczyńskim przejął inny uczeń „Topolówki" Jacek Kurski.

Szkołę tę kończyli publicysta „Do Rzeczy" Piotr Semka i wicenaczelny „Gazety Wyborczej" Jarosław Kurski; opozycjonista, dziennikarz, dzisiaj minister w kancelarii prezydenta Maciej Łopiński oraz założyciel ITI Jan Wejchert; Maciej Grzywaczewski, opozycjonista, a później dyrektor TVP1 i producent filmowy; Maciej Grabski, przedsiębiorca, współtwórca portalu Wirtualna Polska, a dziś inwestor w firmie budowlanej Pekabex oraz twórca, inwestor i prezes Olivia Business Centre. W „Topolówce" uczył się pisarz Wojciech Wencel, reżyser Maciej Dejczer, aktorki Dorota Stalińska i Grażyna Wolszczak, a także jedyna polska Miss Świata Aneta Kręglicka i mistrz tenisa stołowego Andrzej Grubba.

Czytaj także: Dominik Zdort: TVP-PRL

Czytaj także: Kurski przeciw Kurskiemu

Czytaj także: Kurski: Wilk z Woronicza

A to tylko początek długiej listy znamienitych uczniów. Dyrektor placówki przypomina, że obok osób publicznych, znanych w całej Polsce „Topolówka" wydała także absolwentów znanych lokalnie, na Pomorzu. – Nie wszyscy pojechali do Warszawy. W każdej ważniejszej instytucji można znaleźć absolwenta „Topolówki". Wielu z nich zostało lekarzami, inżynierami, wykładowcami Politechniki – mówi Bożena Ordak. Na czym polega fenomen liceum?

Zaledwie kilkanaście minut marszu od stacji kolejowej Gdańsk-Wrzeszcz, najpierw ulicą Klonową, potem Brzozową i Jesionową. Można się zapatrzyć na pięknie odnowione poniemieckie wille – i tylko Topolowej nie sposób przegapić. Z daleka widać rosnący przy niej rząd smukłych topoli. Ulicę wieńczy monumentalny gmach z 1912 r. Dziś to III LO im. Bohaterów Westerplatte, czyli „Topolówka", ale budynek powstał na potrzeby pruskiego męskiego gimnazjum realnego. Na skraju szkolnego terenu zachował się jeszcze wielki głaz, który ustawili pruscy uczniowie w stulecie bitwy pod Lipskiem. Pokryty czerwoną dachówką gmach pamięta wizyty cesarza i następcy pruskiego tronu witanych przez ustawionych w szpalerze uczniów.

Zakon ojca Zysa

Uczniowie, już polscy, odzyskali budynek szkoły przy Topolowej 7 w 1945 r. Był zdewastowany przez Sowietów, bo pod koniec II wojny klasy lekcyjne zamieniono na sale szpitalne dla sowieckiego wojska. W sali gimnastycznej mieszkały konie. Pierwszym dyrektorem został Ignacy Zys. Lekcje ruszyły dopiero 1 listopada. – Warunki pracy były bardzo ciężkie. Było zimno, głodno, budynek bez ogrzewania, bez światła, dwa ciągi nauczania – jeden ranny dla młodzieży młodszej i wieczorowy dla starszej, klasy były przepełnione, brakowało podręczników – napisała we wspomnieniach z okazji 50. rocznicy powstania placówki Barbara Mossakowska, nauczycielka łaciny w latach 1945–1981. – Z czasem wszystko dochodziło do normy, dzięki ogromnej gospodarności i zapobiegliwości dyrektora – dodała i zdradziła, że w tamtych czasach „Topolówkę" nazywano „zakonem ojca Zysa", bo dyrektor nie tylko był dobrym gospodarzem, ale i promotorem porządku oraz dyscypliny. Uczniów trzymał krótko.

To za czasów dyrektora Zysa przy Topolowej młodzież zasadziła dziewięć topoli. W „Topolówce" szybko pojawił się teatr, orkiestra, potańcówki, spotkania poetyckie. Od roku 1964 w budynku nie było już klas szkoły podstawowej, zostało tylko czteroklasowe liceum. Trzy lata później rządy objął dyrektor Janusz Tebinka, żołnierz AK. W szkole zasłynął zwłaszcza z powodu wycieczek krajoznawczych organizowanych dla uczniów. – Wspaniale wspominam tamte rajdy. Po dożynkach centralnych szkoła wynajmowała pociąg i ruszaliśmy w Polskę. Wyprawy trwały siedem, osiem dni. W ciągu czterech lat mogliśmy zwiedzić spory kawał kraju – wspomina Maciej Grzywaczewski.

Tebinka był zwolennikiem wychowania bez taryfy ulgowej. – Surowy i kochany zarazem. Pamiętam jego zamiłowanie do tarcz, beretów i fartuszków oraz niechęć do dziewczyńskich makijaży – napisał Janusz Daszczyński w zgromadzonych przez szkołę wspomnieniach.

Szczególnie tępił chłopaków z długimi włosami. – Potrafił przyłożyć w głowę pękiem kluczy. To były czasy Rolling Stonesów, moda na długie włosy, a on nas na siłę do fryzjera ciągnął – mówi Grzywaczewski.

SB czeka przed szkołą

To za czasów Tebinki w szkole zaczęła się powoli zagęszczać nieprzychylna komunie atmosfera. Grzywaczewski zwraca uwagę, że w sprawach politycznych dyrektor nie był zawzięty. – Wtedy tego nie wiedzieliśmy, ale „Topolówka" była jedyną placówką, która na jakimś zebraniu potępiła wydarzenia Grudnia '70. Pamiętam też nauczyciela historii Mariana Figalskiego – pożyczał od nas książki z drugiego obiegu. Nie znaczy to jednak, że w szkole panowała jakaś szczególna wolność. Tebinka do PZPR nie należał, ale był chyba w SD, bo to były takie czasy, że jeśli chciało się być dyrektorem, trzeba było gdzieś należeć – tłumaczy Grzywaczewski.

W 1971 r. razem z Marianem Terleckim zaczął redagować gazetkę „Bodziec". – Wydaliśmy to w jednym egzemplarzu, może w dwóch. Gazetka wędrowała od jednej osoby do drugiej. Pamiętam, że w mojej klasie poza mną i Marianem w zasadzie nie było osób przeciwnych systemowi. Dziwili się, kiedy mówiliśmy im, że nam się ten ustrój nie podoba. Dopiero z czasem udało się dotrzeć do kilku osób – mówi.

– Nie uważaliśmy „Bodźca" za wielkie wykroczenie przeciw panującym normom i nie trzymaliśmy jego istnienia w tajemnicy – napisał we wspomnieniach nieżyjący już Terlecki. – „Bodziec" jednak z numeru na numer radykalizował się. Od żartów z nauczycieli i nawiązywania do tradycji „Bim-bomu" doszliśmy do numeru wydanego w pierwszą rocznicę Grudnia 1970. Zawierał m.in. list gończy za „zbrodniarzem Kliszką" i wiersze poświęcone pamięci tragicznego grudnia – wyliczał Terlecki.

Dziennikarska działalność zakończyła się wezwaniem do dyrektora. – Powiedział, że pojadę na Okopową (siedziba Służby Bezpieczeństwa) na przesłuchanie. Na dole czeka samochód. Zrobił pauzę. Powiedział coś zwykłego w rodzaju: „Tak bywa". Nie był zły. Nie krzyczał. Nie zrobił żadnych uwag. Nie dał poznać, że zrobiliśmy coś złego. Odwrotnie. Jego zachowanie uświadomiło mi, że to, co się dzieje, nie ma jego aprobaty – pisał po latach Terlecki.

Maciej Grzywaczewski pamięta, że SB na przesłuchanie wzięło kilka osób. – Wtedy działaliśmy już w duszpasterstwie o. Ludwika Wiśniewskiego, chyba przygotowywaliśmy jakiś spektakl, którym też zainteresowało się SB. To były początki opozycji, nie wiedzieliśmy, jak zachowywać się na przesłuchaniu, ale jakoś daliśmy radę – wspomina. W szkole Tebinka autorom „Bodźca" nie dał nawet upomnienia, ale SB nakazało zamknąć gazetkę.

Aleksander Hall, który kierował opozycyjną organizacją Ruch Młodej Polski, wielokrotnie spotykał się z konspirującymi gdańskimi licealistami, prowadził koła samokształceniowe, w których uczestniczyli. Jak mówi, „Topolówka" obok gdańskiego I LO była skupiskiem młodzieży o opozycyjnych zapatrywaniach. – Ci młodzi ludzie, licealiści z lat 70. całą ławą wstąpili potem do Ruchu Młodej Polski – wśród nich Marian Terlecki, Maciej Grzywaczewski, a także Wiesław Walendziak czy Jarosław Kurski. Takim łącznikiem między młodzieżą „Topolówki" a opozycjonistami z RMP był Piotr Szczudłowski, syn Tadeusza Szczudłowskiego z Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, mówcy na opozycyjnych manifestacjach – mówi Hall.

Piotr Semka, publicysta „Do Rzeczy", dla którego „Topolówka" była naturalnym wyborem (kończyli ją jego dwaj starsi bracia i wuj), zwraca uwagę, że o opozycyjnej atmosferze w szkole nawet nie trzeba było mówić. To było jasne. – Wrzeszcz był dzielnicą patriotycznej, zdystansowanej wobec komuny inteligencji. W starych poniemieckich kamienicach po wojnie zamieszkało wielu ludzi z Kresów, w tym wykładowcy dwóch gdańskich uczelni wyższych, które cieszyły się renomą: Politechniki Gdańskiej i Akademii Medycznej. W tych domach oczywiste było, że jeśli już komuś udało się wyjechać za granicę, to przywoził książki czy zachodnie gazety. Na wycieczce do Rzymu prawie się nie jadło, ale kupowało na przykład albumy z włoskim malarstwem. To było środowisko, w którym wysoko stawiało się intelektualną poprzeczkę i w którym widoczne było antykomunistyczne nastawienie. „Topolówka" w naturalny sposób odwzorowywała te klimaty – tłumaczy Semka.

Wspomina, że liceum długo po wojnie miało pewien przedwojenny sznyt, a dyrekcja i nauczyciele dbali o wysoki poziom nauczania. – Na przełomie lat 60. i 70., kiedy do szkoły chodzili moi bracia, bardzo zwracano uwagę na to, by uczeń miał krawacik, wypastowane buty i równo przyszytą na rękawie tarczę. Wszyscy drżeli przed dyrektorem, który miał autentyczny, a nie formalny autorytet. To była szkoła, w której trzeba dużo czytać, w której ceni się ucznia z ogładą, szkoła, która ściśle współpracowała z rodzicami. Nauczyciele traktowali nas serio, jak ludzi dorosłych. Zwracali się do nas per pan, pani – wspomina Semka i zaznacza, że szkoła względem ideologicznych oczekiwań komunistycznych władz robiła tylko to, co konieczne – bez entuzjazmu oddawała cesarzowi co cesarskie i dzięki względnej apolityczności utrzymywała wysoki poziom nauczania. Ale, jak mówi, w drugiej połowie lat 70. polityka zaczęła pukać do bram.

– Pamiętam opowieści mojej mamy, która pracowała na Politechnice Gdańskiej z panią Grzywaczewską, matką starszego ode mnie Macieja Grzywaczewskiego, który chodził do „Topolówki". Opowiadała, że w szkole pojawił się chłopak, który ubiera się na czarno, ma orzełka w klapie. Pytany o strój mówił, że to żałoba po niepodległej Polsce, potrafił też na lekcji historii wstać i powiedzieć coś o Katyniu – przypomina sobie Semka. I dodaje: – Kiedy kończyłem podstawówkę, do szkoły chodziłem przez las, blisko „Topolówki" stały garaże i na ich ścianach zacząłem zauważać zamalowywane napisy. Młodzi ludzie wypisywali tam antykomunistyczne hasła, malowali znak Polski Walczącej. Czuło się, że zmienia się atmosfera.

Semka w politykę wszedł naturalnie. – Bo naukę w „Topolówce" zacząłem 1 września 1980 r., dzień po powstaniu „Solidarności". Od razu stworzyliśmy demokratyczny parlament uczniowski. Zostałem delegatem, podobnie jak Aneta Kręglicka czy starszy ode mnie Jarosław Kurski – przedstawiciel klas trzecich. Jacka Kurskiego jeszcze wtedy nie znałem. Jest młodszy, do szkoły przyszedł w kolejnym roku.

Maciej Grabski szkołę zaczynał w 1983 r. Nie wyobrażał sobie, by iść gdzie indziej niż do „Topolówki". – Nie tylko z tego powodu, że chodzili tam mój ojciec i stryj, a w domu żywe były ich opowieści, ale także dlatego, że w latach 80. ta szkoła aż dymiła. Wiadomo było o antykomunistycznej atmosferze, o przerwach milczenia, o marszach tupanych. W tym roku, kiedy kończyłem podstawówkę i szedłem do liceum, mówiło się o tym, że „Topolówka" może zostać rozwiązana. Mnie to tylko dodatkowo zmotywowało. Zamiast pięciu klas, jak w innych rocznikach, w moim otworzono tylko dwie po 26 osób – wspomina Grabski.

I dodaje: – W szkole sam zacząłem szukać kontaktu z ludźmi, którzy organizowali antykomunistyczne działania, co wcale nie było takie łatwe. Nie było dokładnie wiadomo, kto się tym zajmuje. Przestrzegali zasad konspiracji, wysoko trzymali gardę, dzięki czemu nie dali się namierzyć SB – podkreśla Grabski. Jacka Kurskiego zaczepił podczas marszu tupanego, zorganizowanego 17 września w rocznicę agresji ZSRR na Polskę. – Wziąłem od niego bibułę – „Biuletyn Informacyjny Topolówki" – i tak krok po kroku zacząłem wchodzić w szkolną konspirację, zaczynając od kolportażu –mówi.

„Kochane Misie Pysie"

Biuletyn Informacyjny Topolówki", czyli „BIT", początkowo był gazetką ścienną, zamkniętą w szkolnej gablocie. – Był całkowicie poza kontrolą dyrekcji i nauczycieli. Ja miałem klucz do gabloty – wspomina Semka. – Odnotowywaliśmy wszystkie rocznice: 3 maja, 17 września, marzec '68, grudzień '70... Pamiętam, że kiedy Jaruzelski został premierem w lutym 1981 r., znalazłem zdjęcie peruwiańskiego generała – dyktatora, podobnie jak Jaruzelski noszącego grube, czarne okulary. „Tak wygląda dyktator z Peru. Oby historia się nie powtórzyła" – napisałem. Przychodziły do mnie wtedy delegacje kolegów naiwnie wierzących w patriotyzm Ludowego Wojska Polskiego i mówiły: „Teraz to już przesadziłeś", ale materiał w gablocie wisiał – dodaje Semka.

„BIT" ze ściennej gazetki w kolportowaną wśród uczniów bibułę zamienił się jesienią 1982 r. – Mój brat Jarosław skończył szkołę w maju 1982 r., ale jeszcze z rozpędu był w redakcji „BIT-u" obok mnie, Piotra Semki i Piotra Połońskiego – mówi Jacek Kurski. – Pierwszy zrzut bibuły był właśnie dziełem mojego brata. To był dokładnie 17 września 1982 r. Parę miesięcy wcześniej podjęliśmy decyzję, żeby od nowego roku szkolnego w stanie wojennym przygotować pismo.

Twórcy „BIT-u" w każdej z klas pozyskali kolportera, któremu przekazywali gotowe egzemplarze. Ten już wiedział, do kogo w klasie może trafić bibuła. Początkowo twórcy „BIT-u" drukowali po 500 egzemplarzy gazetki. – Na dużą szybę kładło się flanelę, a na niej matrycę białkową, którą wypisywaliśmy na maszynie. Nasączona farbą drukarską flanela działała jak gąbka. Potem na matrycę kładło się arkusz papieru i przejeżdżało wałkiem. Zadrukowane strony przypinaliśmy klamerkami do sznurka, żeby farba zaschła  – przypomina sobie, jak drukowano „BIT" Semka. Maciej Grabski, który w 1985 r. przejął „BIT" od Semki i Kurskiego, ma w pamięci dźwiganie drukarskich wałków. – Gdyby policzyć, jaki ciężar przerzucaliśmy w te weekendy, kiedy drukowaliśmy „BIT", wyszłoby pewnie kilka ton, ale wtedy byliśmy silni, wysportowani – wspomina.

Semka przyznaje, że z Jackiem Kurskim notorycznie spierali się o styl pisania. – On lubił barokowe opisy w rodzaju: „Zbrodniczy geniusz komunistycznej mafii znów objawił się w swojej wyjątkowo odrażającej formie", co mnie się nie podobało. Ja z kolei lubiłem lekki ton. Na przykład pisząc, zwracałem się do naszych czytelników „Kochane Misie Pysie", co Jacek uważał za nieco niepoważne. Ale skoro redagowaliśmy we dwóch, trzeba było iść na kompromis – mówi.

Jacek Kurski: – Może raz – przy okazji żegnania się z „Topolówką" – zwróciliśmy się do czytelników „Kochane Misie Pysie". Zawsze jednak staraliśmy się pisać językiem prostym i zrozumiałym. Na łamach „BIT-u" poruszaliśmy nie tylko tematy polityczne, nie tylko tępiliśmy – i to podając nazwiska – wszelkie przejawy wysługiwania się czerwonym, ale także pisaliśmy o tym, co interesuje przeciętnego młodego człowieka: o meczach, zespołach rockowych, koncertach – wylicza Jacek Kurski i zaznacza, że siłą „BIT-u" była regularność, z jaką się ukazywał. – Równo co miesiąc docierał do 80 proc. uczniów. To była ogromna siła oddziaływania. Miałem wtedy takie niesamowite poczucie, że w tym niewielkim zakresie mięliśmy ogromny wpływ na rzeczywistość. Dziś myślę, że może nawet większy niż w wolnej Polsce, mając dostęp do telewizji czy możliwość wydawania książek w dużych nakładach.

Uczniowie „Topolówki" nie poprzestali na wydawaniu własnego pisma. Wpadli na pomysł stworzenia radiostacji „Topolówka". Radosław Szmytkowski w książce „Niepokorni z »Topolówki«" autorstwa Jana Hlebowicza (także absolwenta III LO) opowiada, że idea pojawiła się na przełomie lat 1982 i 1983. W skład grupy Radiostacja „Topolówka" weszły cztery osoby – oprócz Szmytkowskiego także Marek Kowalik, Krzysztof Lubianiec i Wiesław Wiśniewski.

Start radiostacji opóźniły kłopoty, jakie po rewizjach SB miał Szmytkowski. Schemat połączeń nadajnika przetrwał nalot SB ukryty pod okładką książki. Kartkę z tekstem premierowej audycji w momencie wejścia SB udało się Szmytkowskiemu wyrzucić przez okno. Po raz pierwszy radiostację „Topolówka" uczniowie usłyszeli 15 grudnia 1983 r. – W dniu audycji kilka osób przychodziło do szkoły ze swoimi grundigami. My słuchaliśmy radia, a SB biegała po okolicznym lesie i szukała nadajnika. Choć sam nagrywałem audycje dla radiostacji, bo redakcja „BIT-u" się w to zaangażowała, to nie wiedziałem, skąd nadawany jest program. My to traktowaliśmy serio i przestrzegaliśmy zasad konspiracji. Dopiero po latach dowiedziałem się, że audycja nadawana była z budynku szkoły, a nadajnik mieścił się w mydelniczce – wspomina Maciej Grabski.

Kurski dodaje, że niektóre z audycji topolówkowej radiostacji wyemitowała potem Radio Wolna Europa. – Nie sądzę, żeby jakiekolwiek liceum w Polsce miało podziemną radiostację – mówi.

Datki na bibułę

Fenomenem „Topolówki" była jedność uczniów. Milczące przerwy były naprawdę milczące, a tupane marsze niosły się szerokim echem. – Nie przypominam sobie, żeby w „Topolówce" tak jak w innych szkołach był koncesjonowany przez władze szkoły samorząd studencki, nie było chyba nawet kółka przyjaźni polsko-radzieckiej. Całe życie toczyło się wokół „BIT-u" – tłumaczy Maciej Grabski. I przypomina sobie wezwania nauczycieli, żeby stawić się na marszu pierwszomajowym. – Z całej szkoły poszło na niego może z dziesięć osób.

Druk bibuły szkolni opozycjoniści finansowali z własnej kieszeni. Liczyć mogli na wsparcie sympatyków. – Prosiliśmy czytelników o pomoc finansową i dostawaliśmy jakieś pieniądze. Pamiętam jednak, że większą sumę udało nam się zebrać – co zabawne – akurat po tym, jak jeden numer był bardzo źle wydrukowany. Żeby go przeczytać, trzeba chyba było sięgać po lupę. Może kogoś poruszył słaby poziom druku i rodzice sypnęli forsą? Za wsparcie dziękowaliśmy na łamach, odnotowując każdą wpłatę w stylu: „Stokrotka 105, dziękujemy" – mówi Semka. A Maciej Grabski przypomina sobie kolegę Pawła Piłatowicza. – Całe wakacje mył samochody na stacji benzynowej, a pieniądze przekazał na wydawanie „BIT-u".

Semka uczniów „Topolówki" tamtych czasów dzieli na kilka grup. Byli tacy, którzy bali się do tego stopnia, że nawet nie chcieli dotykać ulotek, młodzi hedoniści – dyskotekowcy, ludzie odreagowujący traumę stanu wojennego poprzez chuligaństwo, a nawet pierwsze kontakty ze światem przestępczym, nudne kujony, i wreszcie ci, którzy wspierali szkolną opozycję.  – Baliśmy się zwłaszcza tych angażujących się w jakieś kryminalne działania. Obawialiśmy się, że złapani mogą pod wpływem nacisków SB podać nasze nazwiska, a przed zarzutami kryminalnymi trudno byłoby się bronić. Bardzo pomocne były dziewczyny, które prowadziły dyskotekowy, rozrywkowy tryb życia. To zabawne, ale z nimi dogadywaliśmy się najlepiej, a „bananowym" koleżankom imponowało, że mają jakąś, choćby małą, formę współpracy z podziemiem. U nich trzymaliśmy maszynę do pisania, sprzęt drukarski. To były bezpieczne adresy, bo akurat ich rodzice nie podejrzewali o zainteresowanie polityką – mówi. Sam unikał trzymania sprzętu u siebie. Pierwszą rewizję miał w 1983 r.

– Wraz z ogłoszeniem stanu wojennego wiele osób, które z nami wcześniej normalnie współdziałały, dostało wręcz drgawek ze strachu – wspomina Semka. – Pamiętam dziewczynę, u której drukowaliśmy „BIT". Przyleciała do nas 13 grudnia i zażądała, żebyśmy natychmiast zabrali z jej domu sprzęt. Mówiła, że jej rodzice histeryzują, że wyrzuci wszystko na śmietnik. Tłumaczyłem jej spokojnie, że akurat 13 grudnia to najgorszy dzień na przewożenie czegokolwiek, ale nie mięliśmy wyjścia. Pojechaliśmy po trefny sprzęt z Jarkiem Kurskim, zawinęliśmy go w papier pakowy i wywieźliśmy wszystko kolejką. Pamiętam tylko, jak na opustoszałej stacji kolejki Gdańsk Politechnika już po zapadnięciu zmroku zapytałem Jarka: „A co, jeśli ZOMO wejdzie na peron?". Uśmiechnął się tylko i powiedział: „Załóżmy, że nie wejdzie". Mieliśmy szczęście, ZOMO nie weszło. Kiedy dotarliśmy na stację Wrzeszcz, byliśmy już spokojniejsi, bo tam wysiadało dużo ludzi i można było łatwo wmieszać się w tłum.

Dla wielu ludzi wspierających czy sympatyzujących ze szkolną opozycją cezurą był Sierpień '80 i wprowadzenie stanu wojennego. – W czasie legalnej „Solidarności" szkolna konspiracja nie była obarczona dużym ryzykiem, to był czas sporej wolności także w szkołach. Ale przed Sierpniem 1980 r. i po Grudniu 1981 r. było niebezpiecznie. Uczniowie i ich rodziny były pod ogromną presją, po wprowadzeniu stanu wojennego groziły im kary więzienia – mówi Aleksander Hall. I dodaje, że Wiesław Walendziak po jednym z aresztowań jeszcze przed Sierpniem '80 był werbowany przez SB, a po złożeniu w związku z tym skargi jego rodzina była na celowniku władz. – Naciskano na jego bliskich, by doprowadzić do wycofania skargi, jego ojciec był przecież wojskowym.

W latach 80. kilku uczniów „Topolówki" było nie tylko relegowanych ze szkoły, ale nawet aresztowanych. Grażynę Stankiewicz za działalność opozycyjną aresztowano już w 1982 r. W więzieniu spędziła kilka miesięcy i straciła długie czarne warkocze. Aresztowany został jeden z twórców radiostacji – Radek Szmytkowski. W 1984 r. pod zarzutem udziału w Międzyszkolnym Komitecie Koordynacyjnym i posiadania bibuły zamknięto Winicjusza Załęskiego. Represje dotknęły uczniów, którzy w szkole stanęli w jego obronie. Roberta Tomaszewskiego wyrzucono ze szkoły, do domu Pauli Junki (dziś Skokowskiej) wpadło SB. W areszcie spędziła 48 godzin, kilkoro innych uczniów zamknięto na tygodnie, a nawet miesiące.

Beacie Górczyńskiej (dziś Szmytkowskiej), zaangażowanej w działalność opozycji i jednej z kolporterek „BIT-u", zarzucono terroryzm. Po latach dowiedziała się, że doniósł na nią Janusz Molka. Prowadził kółko historyczne u dominikanów, w rzeczywistości był współpracownikiem SB. Górczyńska nie mogła wraz z kolegami podejść do matury, bo siedziała za kratami. Dyrekcja odmówiła poręczenia za swoją uczennicę.

Życzliwy oportunizm

Semka ocenia, że nauczyciele w większości byli przerażeni szkolną konspiracją. – Dyrektor Czesław Krawczyk, którego syn działał w szkolnej opozycji, przez pierwszy rok po 13 grudnia starał się balansować, ale władze zorientowały się, że nie jest skuteczny w jej zwalczaniu i przysłały Ryszarda Łosińskiego – wyjątkowego chama i zamordystę. „Dyrektorze Łosiński. Osiągnął pan taki stopień degeneracji moralnej, że tkwi pan w molarnym bagnie. Wystaje tylko pana łysina" – napisał o nim w naszym biuletynie Jacek Kurski – wspomina Semka i dodaje, że to Łosiński wyrzucił go z „Topolówki". – Wcisnął mnie do IX LO w Gdańsku, ale tam się zorientowali, że chodziło o sprawy polityczne  i po tygodniu się mnie pozbyli. Bałem się, że znajdę się w dziurze między jednym a drugim liceum i od razu dostanę powołanie do wojska, do jednostki, która gnoi „politycznych". Ale miałem szczęście – niechętnie, ale z powrotem przyjęli mnie do III LO. Potem jeszcze uwziął się na mnie nauczyciel przysposobienia obronnego, były oficer LWP. Dostał szału z powodu moich ironicznych uwag o Jaruzelskim i robił potem wszystko, aby mnie oblać z PO. Nikt nie mógł uwierzyć, że z powodu PO można powtarzać klasę, ale staremu trepowi udało się do tego doprowadzić. To było zresztą ze stratą dla szkoły, bo zostałem tam rok dłużej i rok dłużej redagowałem „BIT".

Jacek Kurski: – Ja też miałem problemy z nauczycielem PO. Razem z Piotrem Semką zdawałem egzamin komisyjny z tego przedmiotu! Nie wiem dlaczego, ale mnie się udało zdać, wydaje mi się, że wstawiła się za mną dyrektorka, poza tym odpowiedziałem na wszystkie pytania. Piotra do końca wyjątkowo złośliwie odpytywano. Oblał, ale dzięki temu zrównaliśmy się rocznikowo. Postawę większości nauczycieli określiłbym jednak jako życzliwy oportunizm. Oczywiście już po stanie wojennym w szkole pojawiło się kilka osób, które ewidentnie miały zadania od służb, ale jednak większość kadry udawała, że nie widzi tego, co robimy. Były też osoby bardzo nam życzliwe, jak polonistka Renata Piłat, która w 1982 r. została wyrzucona ze szkoły z wilczym biletem po tym, jak pozwoliła uczniom uczcić minutą ciszy górników z kopalni Wujek.

Semka przyznaje, że wśród nauczycieli byli zatwardziali komuniści. – Jak rusycysta Zenon Gaczoł. Chodził po szkole ze scyzorykiem i z uporem maniaka zdrapywał małe naklejki z napisem „Solidarność zwycięży" – mówi.

Gaczoła pamięta też Wojciech Wencel, który naukę w „Topolówce" zaczął w 1986 roku. – Miał opinię sowieckiego komisarza. Podobno dawniej uczniowie wylatywali przez niego ze szkoły. Przed lekcjami rosyjskiego prowokacyjnie wpinałem więc w sweter znaczek "Solidarności". Ale stary nauczyciel był już wtedy chyba bardzo zmęczony, bo żadna krzywda mi się nie stała – mówił gdański poeta.

W 1984 r. do szkoły przyszła nowa ekipa nauczycielska, która miała podjąć walkę z konspirującymi uczniami. Bronią miało być wydawane przez nich nowe awangardowe i literackie pismo „Nowy Kaduceusz". – Wpadliśmy wtedy na pomysł, żeby zrobić podróbkę „Nowego Kaduceusza". Wydrukowaliśmy gazetę pod tą nazwą, ale z naszymi tekstami i rozkolportowaliśmy wśród uczniów – śmieje się Kurski. – Zabiliśmy ich tym! „Nowy Kaduceusz" padł po dwóch numerach.

Kiedy Aleksander Hall sięga pamięcią do lat 70. i 80., w konspirujących licealistach z „Topolówki" widzi młodych ludzi, którzy podobnie jak ich rówieśnicy, lubili się bawić, żartować, wygłupiać. – Choć każdy z nich był inny, to łączyła ich ideowość i zaangażowanie. Wtedy nie myślałem o tym, że będą pełnić ważne funkcje, zajmować stanowiska państwowe. Upadek komuny wydawał nam się jeszcze daleki – wspomina.

– W 1986 roku wiedziałem, że idę do liceum, o którym mówi się nawet w Radiu Wolna Europa. Znajomi absolwenci opowiadali o opozycyjnym zaangażowaniu uczniów i represjach, które ich spotykały. Ale to były już raczej wspomnienia – podkreśla Wojciech Wencel.

Niesterowalni

Dlaczego akurat „Topolówkę" skończyło tyle osób, które potem podjęły działalność publiczną? Maciej Grabski: – Moim zdaniem wynika to z tego, że w tej szkole mieliśmy dużą wolność, byliśmy niesterowalni. Ja bym nawet nie nazwał tego opozycją, myśmy po prostu tworzyli coś na wzór społeczeństwa obywatelskiego. Obok uczniów redagujących „BIT" w szkole były aktywne też inne grupy: ludzie związani z Oazą, którzy organizowali w „Topolówce" modlitwę Anioł Pański, uczestnicy kółek samokształceniowych, harcerze, którzy działali w pobliskiej parafii, twórcy szkolnego kabaretu – zupełnie antyreżimowego – wspomina Grabski. Zwraca uwagę, że sam w „Topolówce" zdobył wiele umiejętności, które przydają się w biznesie. – Praca w grupie, delegowanie zadań, odpowiedzialność, zaufanie do innych – wylicza. – Był strach, ale nie mogliśmy zostawić tamtej działalności, bo była całym naszym życiem.

Jacek Kurski twierdzi, że na Topolowej jest coś szczególnego: – W tej szkole po prostu było coś bajeranckiego, coś, co sprawiło, że wyszło z niej wielu nonkonformistów. To nie może być przypadek, że w ciągu 25 lat wśród prezesów TVP było czterech absolwentów jednego i to nie warszawskiego liceum. Kiedyś policzyłem prawdopodobieństwo takiej sytuacji. Wyszło jeden do 256 kwadrylionów – mówi.

Wszyscy drżeli przed dyrektorem, który posiadał autorytet. To była szkoła na serio, taka, w której trzeba dużo czytać, w której ceni się ucznia z ogładą, która ściśle współpracowała z rodzicami – wspomina jeden z uczniów

Wojciech Wencel dodaje: – Jeszcze dziś, gdy przechodzę obok „Topolówki", wzruszenie chwyta mnie za gardło. Jest w tym wysokim, dumnym gmachu jakiś duch insurekcyjny. Nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z patriotyczną gorączką podchorążych od Piotra Wysockiego.

Ale „Topolówka" idzie już z duchem czasu. – Od 2001 r. proponuje uczniom program matury międzynarodowej. Ma też klasę lingwistyczną z rozszerzonym hiszpańskim. – Język hiszpański jest coraz popularniejszy, a nam w uruchomieniu tego programu pomógł nasz absolwent – Maciej Dobrzyniecki, biznesmen i konsul honorowy Hiszpanii w Polsce – zaznacza Bożena Ordak. W tej chwili to jedna z najlepszych szkół nie tylko na Pomorzu, ale również w Polsce. Ranking Perspektyw przyznał jej tytuł „Złotej szkoły 2016".

W szkolnych gablotach zamiast „BIT-u" wiszą dziś m.in. zdjęcia z wymian międzynarodowych, informacje o konkursie robotyki, pamiątki ze spotkań z osobami publicznymi – z byłym premierem Donaldem Tuskiem czy prezydentem gdańska Pawłem Adamowiczem, który tańczy na szkolnych studniówkach. Klub Myśli Politycznej „Stańczyk" gościł też Macieja Łopińskiego, Łukasza Kamińskiego, dwa pokolenia Wałęsów – Lecha i Jarosława. – Bywam zapraszany do „Topolówki", choć rzadziej, niż bym się spodziewał – śmieje się Jacek Kurski i dodaje, że najlepiej zapamiętał wizytę z listopada 1990 r. – Zostaliśmy zaproszeni z Piotrem Semką i Maćkiem Grabskim. A że duch bezkompromisowej opozycyjności w nas pozostał, to gdy na spotkaniu spostrzegliśmy nauczycieli, których pamiętaliśmy z uległości wobec systemu, zdekonspirowaliśmy ich. Daliśmy niektórym popalić!

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Po 1945 r. w historii szkoły zapisują się kolejne pokolenia absolwentów. Nie byle jakich, bo wielu z nich to osoby aktywne w życiu publicznym, dawni opozycjoniści, drukarze bibuły, dzisiejsi politycy, samorządowcy, publicyści, ludzie kultury, wzięci biznesmeni. Gdańskie liceum przy Topolowej skończyło aż czterech prezesów TVP – rządzący w latach 90. na Woronicza Marian Terlecki, Wiesław Walendziak i ci współcześni. Na początku tego roku fotel prezesa TVP po absolwencie III LO Januszu Daszczyńskim przejął inny uczeń „Topolówki" Jacek Kurski.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich