Kiedy w „Mojej lewej stopie" grał niepełnosprawnego artystę, na kilka miesięcy wynajął mieszkanie w okolicach szpitala dla nieuleczalnie chorych w Dublinie i obserwował zachowanie pacjentów. Nauczył się malować, trzymając pędzel między palcami stopy, potem przez wiele tygodni nie opuszczał wózka inwalidzkiego, ekipa musiała go wnosić po schodach i taszczyć ponad kablami.
– Czy pani wie, jak zmienia się świat z perspektywy człowieka niepełnosprawnego? – powiedział mi kiedyś w rozmowie – Jak zmienia się on sam, jego osobowość, wrażliwość? A myśli pani, że do roli w „Bokserze" wystarczyło nauczyć się wyprowadzać lewy sierpowy? Ja tam musiałem wejść w psychikę terrorysty, który po 14 latach więzienia wychodzi na wolność i ma dosyć przemocy.
Przygotowując się do roli w „Jacku i Rose" odizolował się od świata na pół roku. Na planie „Gangów Nowego Jorku" w czasie przerwy lunchowej przesiadywał sam przy stole i ostrzył noże. Współpracownicy bali się do niego podejść.
– Grając Rzeźnika, nie mogłem zaraz po klapsie zamieniać się w duszę towarzystwa, grać w kości i opowiadać dowcipów. Ta rola niosła napięcie i gniew – mówi.
W siarczysty mróz wychodził na plan w lekkim płaszczu. Nie chciał nosić ocieplanej peleryny, bo nie było takich w tamtym czasie. A potem ledwo zgodził się wziąć przepisane mu przez lekarza antybiotyki.
Przygotowując się do roli Daniela Plainviewa z „Aż poleje się krew", przeczytał stosy pamiętników z początku XX wieku – wspomnienia ludzi, którzy zostawiali swoje rodziny i jechali do Kalifornii, by tam szukać szczęścia. Pochłonął biografię magnata naftowego Edwarda Doheny'ego.
– Plainview niedużo mówi o sobie słowami – opowiadał Day-Lewis. – Dlatego musiałem znaleźć dla niego odpowiedni język ciała. Nawet akcent. Potem ludzie mówili, że mój głos przypomina im Johna Hustona. To prawda, słuchałem jego nagrań. A także innych, zarejestrowanych w Oklahomie i na południowym zachodzie. Ale wbrew temu, co się pisze, nie kopałem dołów w moim ogrodzie ani nie stawiałem w nim szybów, choć przez chwilę przebiegła mi przez głowę myśl, że to nie byłoby takie złe. Starałem się dużo pracować fizycznie, żeby innego wyglądu nabrały moje ręce. To wszystko nie było łatwe, bo jestem zupełnie różny od niego. Nie przywiązuję wagi do pieniędzy ani bogactwa, trudno mi też było zrozumieć jego zły stosunek do syna. Ale na tym właśnie polega aktorstwo, że człowiek staje się kimś innym niż w rzeczywistości.
Postać odbija się w lustrze
A „rola życia", czyli Lincoln? Przygotowywał się do niej rok. Czytał biografie prezydenta. Godzinami wpatrywał się w jego zdjęcia pochodzące z ostatniego okresu jego życia.
– Patrzyłem na te zdjęcia tak, jakbym widział swoje odbicie w lustrze i zastanawiał się... „Człowieku, kim jesteś?" – mówił potem w wywiadach.
On sam – wysoki, szczupły, z dużymi rękami miał w sobie coś ze swojego bohatera. Abraham Lincoln miał wysoki głos. Aktor uważał, że także dzięki niemu był charyzmatycznym mówcą. Pracował więc nad brzmieniem swojego miesiącami. Podwyższył go i wyzbył się brytyjskiego akcentu. Potem, w czasie zdjęć, nawet pomiędzy ujęciami w sytuacjach prywatnych mówił głosem Lincolna. A i innym nie wolno było zwracać się do niego z londyńskim akcentem. Nie życzył sobie również rozmów na współczesne tematy. Nie wolno było przy nim zapytać, czy ktoś widział poprzedniego dnia show w telewizji albo czy wybiera się do kina.
– Każda rola determinuje twoje życie co najmniej na rok – mówi Day-Lewis. – A potem zostawia ślad. Na długo.
Dla niego zawsze był trudny koniec zdjęć. Bo niełatwo jest opuścić świat, w który się weszło, który się wykreowało, zrozumiało. Powiedzieć sobie: „To zamknięty rozdział". Zdarzało się, że po ostatnim klapsie wpadał w depresję.
– Kończysz film i nie wiesz, co masz ze sobą zrobić – mówił.
Czy w tej sytuacji można się dziwić, że po trudnych filmach uciekał? Znikał? W czasie jednej z jego pięcioletnich nieobecności krążyły plotki, że pojechał do Europy i pracuje jako szewc w Wenecji, praktykując u mistrza Stefano Bemera. Co będzie robić teraz, gdy chce całkiem wycofać się z kina?
Daniel Day Lewis mieszka na stałe w Irlandii. I raczej nie opowiada o swoim życiu. W młodości miał opinię awanturnika i kobieciarza. Przypisywano mu romanse z kolejnymi filmowymi partnerkami, a Isabelle Adjani, z którą był jakiś czas związany, urodziła mu w 1995 roku syna Gabriela. Ale ten związek nie przetrwał. Rok później Daniel Day-Lewis ożenił się z Rebeccą Miller, córką pisarza Arthura Millera.
– Przyjaźniłem się z jej rodzicami – mówi. – Arthur Miller kiedyś poprosił mnie, żebym przeczytał scenariusz, który napisała. Gdy dawała mi ten tekst, nie sądziłem, że kiedyś tak wiele się między nami stanie.
Są małżeństwem ponad 20 lat, mają dwóch synów: 19-letniego Ronana Cala i 15-letniego Cashela Blake'a. To właśnie z Rebeccą Day-Lewis uciekł gdzieś po „Bokserze". I Rebecce dziękował, odbierając swojego trzeciego Oscara.
Podobno dzisiaj lubi posiedzieć sobie w barze nad kuflem piwa.
– Z dala od przemysłu filmowego czuję się bardzo szczęśliwy – zapewnia.
Mówi, że potrzebuje wyciszenia. Może nie ma już siły do życia na huśtawce? Powiedział kiedyś:
– Idealizm pozbawiony wątpliwości jest niebezpieczny, ale życie bez idealizmu jest mniej warte. Tak jest zresztą ze wszystkim. Trzeba odpowiednio balansować pomiędzy hurraoptymizmem i rozpaczą, między wiarą i poznaniem, między luzem a dążeniem do perfekcji. Dzisiaj już wiem, że dążenie do perfekcji jest fantastyczne, ale może stać się klątwą.
Ale czy naprawdę wytrzyma życie bez kina? Bez tej olbrzymiej dawki adrenaliny?
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95