Wraz ze schyłkiem II wojny światowej, gdy klęska państw osi była przesądzona, kobiety zaczęły być mordowane przez japońskich żołnierzy chcących zlikwidować świadków swoich zbrodni lub ginęły wskutek bombardowań sił alianckich. Te, którym udało się przeżyć i powrócić do domów, doświadczały kolejnej traumy. Odrzucane najczęściej przez własne, lokalne społeczności były skazane na życie w hańbie. Nie miały żadnych szans na zamążpójście i założenie rodziny. Wiele z nich zdecydowało się na milczenie z obawy przed społeczną stygmatyzacją, a najmniej odporne psychicznie popełniały samobójstwa.
Dramatyczne losy tych ofiar bardzo długo stanowiły w Japonii temat tabu. Zasłonę milczenia zdjął dopiero w 1993 r. rzecznik rządu Yohei Kono, potwierdzając, że japoński rząd i armia rzeczywiście uczestniczyły w organizacji przymusowych domów publicznych podczas wojny. I chociaż niewątpliwie Kono był niekwestionowanym pionierem w tej materii, to krytycy zarzucili mu, iż skłoniły go do tego dopiero powtarzające się zeznania byłych niewolnic, doniesienia historyków oraz nacisk opinii publicznej. Dwa lata później, w 1995 r., premier Tomiichi Murayama przeprosił ludność Azji za wywołanie wojny i krzywdy wyrządzone okupowanym narodom. Wystąpienie to rozsierdziło japońską prawicę, której przedstawiciele usiłowali zrzucić winę za istnienie wojskowych domów publicznych na pośredników, same pokrzywdzone kobiety lub wręcz twierdzili, że była to działalność wówczas potrzebna i uzasadniona.
Opamiętanie przyszło dopiero w 2009 r., gdy premier Shinzo Abe podtrzymał wyrazy ubolewania wyrażone przez swojego poprzednika w 1995 r. W 2014 r. prawicowy rząd, nieustannie naciskany w tej sprawie przez dyplomatów oraz międzynarodowe instytucje stojące na straży praw człowieka, poszedł na osobliwy kompromis: obiecał, że zbada historię stanowiska rządu w tej sprawie, jednak z góry zapowiedział, że nie wycofa się z niego. Takie oświadczenie, będące publicznym podaniem w wątpliwość zeznań tysięcy skrzywdzonych, wywołało oburzenie, a prezydentka Korei Południowej wyraziła oficjalne potępienie.
Kurs przyjęty przez ich ojczyznę na arenie międzynarodowej w tej sprawie pozwolił żyjącym do dziś koreańskim ofiarom mieć nadzieję, że państwowy wymiar sprawiedliwości będzie po ich stronie. Powódki (20 kobiet) zdecydowały się na sądową walkę, by choć u kresu życia doczekać się sprawiedliwości. Domagały się od japońskiego państwa, w przeliczeniu na złotówki, ok. 500 tys. zł zadośćuczynienia za szkodę niemajątkową. Spotkało je jednak duże rozczarowanie.
Raz nie ma immunitetu, innym razem już jest
Centralny Sąd Rejonowy w Seulu odrzucił powództwo, uzasadniając to instytucją znaną w prawie międzynarodowym jako immunitet jurysdykcyjny państwa. Zasada ta, zgodnie z którą żadne państwo nie może podlegać sądom innego państwa, wywodzi się jeszcze z instytucji prawa rzymskiego (par in parem non habet imperium – równy nie ma władzy nad równym).
Sąd w Seulu dodał, że w 2015 r. powstał specjalny japońsko-koreański fundusz wypłacający zadośćuczynienia ofiarom wojny (przypominający istniejącą w Polsce fundację „Polsko-Niemieckie Pojednanie"). Japońscy darczyńcy przekazali na ten cel ponad 9 mln dolarów. Sędzia zauważył, że kilka kobiet, które pozwały Japonię, skorzystało już z możliwości uzyskania rekompensat ze środków tego funduszu. Niektóre powódki odmówiły jednak przyjęcia pieniędzy z funduszu pochodzących od dobrowolnych darczyńców, domagając się oficjalnych przeprosin i wypłaty rekompensat od Japonii.