Skazanie pisarza za obrażanie prezydenta pewnie zostałoby odebrane przez część społeczeństwa jako represja za krytykę władzy, taką pozę zresztą próbował przyjąć sam Żulczyk. „Represji" nie było. Ale umorzenie sprawy (podobnie uczynił sąd w sprawie prezydenta Komorowskiego i serwisu antykomor.pl) również miało swoje negatywne konsekwencje. Jego wymowa jest wręcz szkodliwa dla jakości debaty publicznej. „Debil" to określenie pogardliwe, niemieszczące się w kanonach debaty publicznej, nawet najostrzejszej. A jest już w niej tolerowane. To również argument za tym, by takich ekscesów jednak nie ścigać z urzędu.
Tym bardziej że obligatoryjne ściganie przez śledczych za zniewagę urzędu może rozjeżdżać się z odczuciami znieważanego, a nawet stawiać go w złym świetle – jako głowę państwa, która próbuje kneblować debatę. Tak było w 2015 r., kiedy nadpobudliwa prokuratura zaczęła ścigać 17-latka. Andrzej Duda, jak i każdy kolejny prezydent, nie musi być skazany na tak wątpliwy ochronny luksus, zwłaszcza że ma narzędzia ochrony swojej godności i czci, podobnie jak każdy inny obywatel. Może z nich skorzystać, gdy poczuje się dotknięty (z niesławnym art. 212 k.k. włącznie).
Czytaj więcej
Sąd uznał, że wyrażenie obraźliwych słów pod adresem głowy państwa miało znikomą społeczną szkodliwość.
Sprawa ma jeszcze jeden aspekt. Kiedy z automatu wszczęto postępowanie w tej sprawie, w internecie szybko powstał front obrońców pisarza. Autor „Ślepnąc od świateł" stał się wręcz celebrytą, podobnie jak w PRL ściganym za słowa wypowiedziane pod adresem władzy. Smutne jest to, że gdyby obrażono kogoś stojącego po drugiej stronie politycznej barykady, reakcja byłaby dokładnie odwrotna. W debacie publicznej znieważenia i inwektywy stały się dopuszczalne. Dla obrażania wrogów zawsze znajdziemy usprawiedliwienie, przymkniemy oko, a nawet staniemy aktywnie w obronie rzucającego obelgę. Gdyby to nie Żulczyk, ale Żulczyka nazwano „debilem", znalazłaby się cała grupa komentatorów ubolewających nad standardami debaty publicznej i upodleniem jej uczestników.
Tymczasem Żulczyk nie jest ani bohaterem, ani ofiarą represji. I nie odniósł żadnego moralnego zwycięstwa. Problem z postawą pisarza mam taki, że w jego percepcji obrażanie drugiego człowieka jest swoistym sposobem walki o wyższe cele, usprawiedliwione moralną wyższością. Otóż żadnego wyższego celu nie ma, obrażenie i poniżanie drugiego człowieka, nawet przeciwnika politycznego, zawsze będzie czymś negatywnym, moralnie złym. Żulczyk, który żyje z pisania, powinien o tym wiedzieć. Woli jednak dołączyć do hejterów, niż stanąć do bardziej wyrafinowanej krytyki nielubianego prezydenta.