Gdy procedura sądowa w ramach stanowego systemu prawnego zostaje ostatecznie zakończona, każda ze stron może odwołać się do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Sąd ten przyjmuje jednak do rozpatrzenia niewielki procent wpływających doń spraw co do zasady tylko wtedy, gdy w grę wchodzi kwestia interpretacji konstytucji lub gdy sądy najwyższej instancji w różnych stanach wydały różne rozstrzygnięcia w możliwie identycznych kwestiach. W kwestii aborcji miało to miejsce kilkakrotnie, ale Sąd zgodził się rozpatrzyć dopiero sprawę znaną jako Roe v. Wade, w której powódka o nieznanym wówczas nazwisku wnosiła o uzyskanie prawa do aborcji, której zakazywały sądy w jej stanie.
W styczniu 1973 r. SN wydał stosunkiem głosów 7:2 orzeczenie, którego podstawy prawne od samego początku budziły zastrzeżenia wielu autorytetów prawniczych. Po pierwsze bowiem, wywiódł on prawo do aborcji z XIV noweli do konstytucji, a ściśle mówiąc – z jej §1: „Nie można pozbawić kogoś życia, wolności lub mienia bez prawidłowej procedury sądowej”. Nowela ta została przyjęta w 1868 r. jako jeden z elementów procesu tzw. rekonstrukcji po wojnie secesyjnej i miała na celu zapewnienie równego traktowania czarnych wyzwoleńców. W żadnym natomiast wypadku kwestia ochrony wolności nie dotyczyła żadnego aspektu praw kobiet, choć na tym właśnie aspekcie XIV noweli oparł się Sąd.
Druga poważna wątpliwość dotyczyła faktu, że niezależnie od meritum wniesionej sprawy Sąd ustanowił reguły dopuszczalności aborcji w zależności od trymestru ciąży. Innymi słowy, orzeczenie nie tyle rozstrzygało konkretny wniosek strony, ile ustanawiało szczegółowy przepis, co jest wyłącznym uprawnieniem legislatywy, gdyby jej członkowie widzieli potrzebę ujednolicenia przepisów aborcyjnych w całych Stanach. Każdy członek Kongresu wie jednak, że niezależnie od tego, jak zagłosuje w tak kontrowersyjnej kwestii, zawsze zrazi do sobie połowę wyborców, a elekcje do Izby Reprezentantów odbywają się co dwa lata. W rezultacie mimo posiadania mandatu wyborczego 435 kongresmanów i 100 senatorów nie widziało potrzeby podjęcia tej kwestii. Natomiast dziewięciu prawników wskazanych przez prezydenta, ale niepodlegających kontroli elektoratu, podjęło się wykonania zadania, które nie na nich spoczywało.
Orzeczenie ws. Roe v. Wade obowiązywało mimo to przez prawie pół wieku, gdyż odmienić je mógł tylko SN. Ten zaś przestrzega reguły powagi sprawy osądzonej, stare decisis. Stanowi ona w praktyce, że Sąd Najwyższy zmienia swoje uprzednie orzeczenie, tylko jeśli fundamentalnej zmianie ulegną warunki społeczne lub też dostrzeże się w orzeczeniu poważne braki prawne. Pierwsza z tych okoliczności zaszła w kwestii równouprawnienia czarnych Amerykanów i w 1954 r. Sąd zmienił sankcjonujące segregację rasową orzeczenie z 1896 r. Z drugą natomiast mieliśmy do czynienia właśnie teraz.
W komentarzach często podnosi się argument, jakoby dowodem na sprzeniewierzenie się prawu przez Sąd Najwyższy był fakt, że zasiada w nim więcej sędziów konserwatywnych (prawicowych) niż liberalnych (lewicowych). Otóż w składzie dziewięciu sędziów zawsze przewagę mają zwolennicy jednej z dwóch głównych ideologii. Nie ma też logicznego ani merytorycznego uzasadnienia pogląd, że Sąd złożony z pięciu czy sześciu liberałów jest „lepszy”, czyli bardziej kompetentny, od Sądu, w skład którego wchodzi pięciu czy sześciu konserwatystów.
Jakie są praktyczne konsekwencje omawianego wyroku? Otóż wbrew głoszonym tezom SN nie zakazał aborcji w USA. Stwierdził jedynie, że nie ma konstytucyjnych podstaw do jej powszechnej dopuszczalności. W ten sposób słusznie przeniósł kwestię z poziomu federalnego na poziom stanowy. Legislatura każdego stanu może uchwalić obowiązujące w tym stanie prawo aborcyjne, a jej członkowie zostaną poddani przy najbliższej okazji osądowi wyborców. Tak powinien działać obowiązujący w USA system republikański: to większość wyborców rozstrzygnie ostatecznie, jakiego prawa aborcyjnego chcą na swoim terytorium.