Szczyt koniunktury w Polsce przypadł na II kwartał 2018 r. Tak jak przewidywałem w 2016 r., wzrost PKB ledwie przekroczył wtedy 5 proc., podczas gdy w okresie poprzedniego boomu sięgał 8 proc. Od połowy 2018 r. gospodarka hamuje. Od jesieni ub.r. prognozy jej wzrostu są systematycznie rewidowane w dół.
W ostatniej projekcji NBP ocenił, że owo hamowanie będzie postępowało przez najbliższe trzy lata. Długi okres, w którym ujawniają się skutki osłabiania systematycznych sił wzrostu (przez np. obniżenie wieku emerytalnego, nacjonalizowanie i upartyjnianie firm, wprowadzanie nowych podatków i komplikowanie istniejących, nakładanie kolejnych biurokratycznych barier, upolitycznienie wymiaru sprawiedliwości czy narastanie korupcji), okazał się nie taki długi. Nadszedł akurat wtedy, gdy w światową i polską gospodarkę uderzyła epidemia koronawirusa.
Polska gospodarka nie jest dobrze przygotowana na ten wstrząs. Pod koniec 2015 r. zmieniono stabilizującą regułę wydatkową, aby podnieść limit wydatkowy w 2016 r. (i zmieścić w nim np. świadczenie 500 plus bez jednoczesnego ekwiwalentnego podniesienia podatków), a także szybciej go zwiększać w kolejnych latach. Gdyby nie ta zmiana, to od 2017 roku w finansach publicznych mielibyśmy nadwyżkę, która od 2018 r. kształtowałaby się na poziomie zbliżonym do 1 proc. PKB.
Zamiast nadwyżki, mamy jednak spory – jak na tę fazę cyklu koniunktury – deficyt, bo władza nie tylko zmieniła regułę wydatkową, ale też ją obchodziła, zawyżając dochody budżetu z uszczelnienia systemu podatkowego, a ostatnio również wypychając dodatkowe wydatki (17 mld zł w br., tj. 0,7 proc. PKB) do utworzonych przez siebie podmiotów, które nie są nią objęte. Wedle planów rządu deficyt ten miał wynieść w br. 28,5 mld zł (1,2 proc. PKB), a po wyeliminowaniu czynników jednorazowych 52,2 mld zł (2,2 proc. PKB). W takim ujęciu byłby czwarty co do wielkości w Unii Europejskiej. Wśród nowych krajów członkowskich UE większy miałaby już tylko Rumunia. Plany te jednak budowano na założeniu, że PKB urośnie w br. o 3,7 proc.
Także bank centralny nie ma dużego pola manewru. Stopy procentowe są na rekordowo niskim poziomie (1,5 proc.) – takim jak w latach 2014-16, kiedy poziom cen się obniżał. Ale teraz wróciła inflacja, która w lutym skoczyła do 4,7 proc. i przekracza nie tylko cel inflacyjny (2,5 proc.), ale i górną granicę odchyleń od celu (3,5 proc.). W nadchodzących miesiącach powinna ona co prawda spadać dzięki niskim cenom ropy na rynkach światowych oraz za sprawą obniżek cen w sektorach najbardziej dotkniętych przez epidemię (linie lotnicze, turystyka i rekreacja), generalnego słabnięcia popytu i dużej niepewności co do skali i uporczywości tego osłabienia (która będzie zniechęcać firmy do dalszego podnoszenia cen).