Unijne szczyty rzadko prowadzą do szybkich i spektakularnych sukcesów, a już szczególnie, gdy stawką są setki miliardów euro, które mają być transferowane z niektórych państw członkowskich do innych. Ambitni publicyści, wspierani przez polityków i ekonomistów szukających okazji do głębszej integracji, narzekają, że odpowiedź UE nie jest dość odważna i Unia nie staje się Stanami Zjednoczonymi Europy ze wspólnym federalnym długiem.
Faktycznie odpowiedź UE rodzi się w bólach powiększanych jeszcze bardzo trudną formułą komunikacji — poprzez wideokonferencje premierów i prezydentów. Na pewno przyjdzie, bo politycy UE nie są samobójcami, którzy poświęcą wspólny rynek dający tak wiele korzyści wszystkim państwom, a może najbardziej Północy, która tak wzbrania się przed transferami funduszy na Południe. Będzie na pewno konkretna, ale nie rewolucyjna: nie ma mowy o wspólnych wieczystych obligacjach czy darowiznach sięgających setek miliardów euro. Wszystko musi być szczegółowo policzone, pomoc dla państw szczegółowo monitorowana, bo nikt czeku in blanco nie wystawi.
Z punktu widzenia Polski sytuacja na razie rozwija się w dobrym kierunku. Uniknięto podziałów, które groziły na początku, gdy wehikułem pomocowym miała być strefa euro. Prace nad nowym funduszem są teraz prowadzone w ścisłym powiązaniu z pracami nad nowym wieloletnim budżetem, z przewidzianą tam centralną rolą dla ważnych dla nas polityk spójności i rolnej. Uniknięto tworzenia nowych międzyrządowych instytucji, opierających się głównie na strefie euro. Wreszcie odsunięcie tej decyzji w czasie pozwala na lepszą analizę potrzeb. Gdyby pieniądze dzielono teraz, oczywiste byłoby, że głównymi beneficjentami stałyby się Włochy i Hiszpania, kraje najbardziej dotknięte pandemią, ale czy faktycznie taka będzie geografia strat gospodarczych, to się dopiero okaże. Bo zaburzenia rynku wewnętrznego będą odczuwane przez wszystkich, a ich skala nie ma bezpośredniego związku z liczbą ofiar pandemii.