Z dzisiejszej perspektywy to niemal niewyobrażalne, ale ledwie w końcu zeszłego roku doświadczaliśmy rzeczywistości gospodarczej, która opierała się na modelu ciągłego i raczej niczym niezakłóconego wzrostu. Analitycy wieścili co prawda nadciągający koniec koniunktury, ale wywodzili go raczej z logiki cyklu niż z jakichś merytorycznych podstaw. Za rozpędzoną gospodarką szła arogancja świata biznesu i polityki. Inwestowano bez opamiętania, ścigano się we wskaźnikach konsumpcji, a politycy na obietnicy niezakłóconego wzrostu PKB budowali istne zamki na lodzie.
Czytaj także: Banki sięgną coraz głębiej do kieszeni klientów
Świat wydawał się bezpieczny i przewidywalny. Nikt nie spodziewał się czarnego łabędzia o wymiarach pterodaktyla. Nie byliśmy na niego w żaden sposób przygotowani. Jeszcze w lutym, kiedy Covid-19 powoli demolował Chiny, przewidywanie kresu światowej prosperity wciąż uznawano za czarnowidztwo. Jeszcze nawet w marcu samozwańczy eksperci publicznie napominali, by nie straszyć załamaniem gospodarczym a la rok 2008, bo pewnie po Wielkiej Nocy będzie „po strachu”.
W istocie okazali się niekompetentni. Cały świat okazał się niekompetentny. Mija siódmy miesiąc pandemii. Wciąż nie wiemy, jaka będzie jej przyszła logika. Kiedy i jakim sposobem otrząśniemy się z samej choroby i jej dewastujących dla gospodarki skutków. Wiemy za to co innego, coś niepomiernie ważniejszego. Choroba pewnie na razie się nie zatrzyma, ale nie wolno dalej wstrzymywać gospodarki. Jej przyduszanie to regres, a regres oznacza kłopoty dla całej ludzkości.
A teraz o kraju nad Wisłą. Powoli dowiadujemy się o skali strat. Wiemy, że polski deficyt budżetowy sięgnie w tym roku ponad 100 mld zł. Na dodatek to wizja optymistyczna i zapewne zaniżona. Jeszcze w tym roku możemy upaść dużo niżej, a rok przyszły to jedna wielka niewiadoma.