O rosnących cenach i konieczności cięcia wydatków mówi się już od dłuższego czasu. Jeszcze do niedawna statystyki ratowało popandemiczne odbicie w gospodarce. Ale to już przeszłość. Niepokojące tendencje makroekonomiczne właśnie zaczęły być widoczne w badaniach.
W ciągu ostatnich 12 miesięcy rynek podstawowych produktów spożywczych i chemicznych urósł o ponad 7 proc. Na pierwszy rzut oka to solidna dynamika. Sęk w tym, że jest ona efektem wyższych cen. Ilościowo sprzedaż urosła symbolicznie, o mniej niż 1 proc. I to mimo napływu milionów Ukraińców. Sklepy starają się przyciągać niższymi cenami – kuszą promocjami i rabatami. Hamujący popyt widać już w wielu sektorach: spożywczym, AGD, elektronice, gastronomii, rozrywce, materiałach budowlanych i odzieży.
Jeden z czytelników zarzucił mi kiedyś, że piszę o ekonomii z perspektywy mieszkańca zamożnej stolicy. Tak nie jest. Pracuję zdalnie z małej miejscowości – i to wcale nie pod Warszawą. Na co dzień obserwuję zachowania osób o zróżnicowanych dochodach. Z rosnącym niepokojem patrzą na galopujące ceny żywności, gazu, oleju opałowego czy węgla. A zarobki mają zdecydowanie niższe od pensji płaconych przez warszawskie korporacje.
Analiza struktury obecnej inflacji w Europie jasno wskazuje, że napędza ją głównie wzrost cen podstawowych towarów i usług. To sprawia, że inflacja zwiększa nierówności społeczne. Najboleśniej uderza w niezamożne gospodarstwa domowe, bo to właśnie one największą część swoich dochodów przeznaczają na te cele.
Konieczność wsparcia tej grupy jest oczywista. Wynika z zasady solidarności społecznej i celów polityki socjalnej państwa. W najbliższych miesiącach rząd będzie miał jednak dodatkową motywację, bo przecież rok 2023 jest rokiem wyborczym.