Za dwa dni sobota, więc córka znów zmusi mnie, bym poszedł z nią na… WF. Czeka nas minimum 45 minut jazdy na dzielnicowej ślizgawce. Ale nie są to zorganizowane zajęcia – córka po prostu włączy w smartfonie aplikację, która zaświadczy, że na takim zdalnym wuefie się nie obijała. Zamiast zmuszać dzieciaki do bezsensownego fikania przed ekranem komputera nasza szkoła stawia na taką ich aktywność i potrafi korzystać z dostępnych narzędzi.
Ze zdalną nauką też sobie poradziła błyskawicznie. Gdy równo rok temu rząd ogłosił lockdown, szkoła w dwa dni wybrała narzędzia do zdalnej nauki i przeszkoliła nauczycieli. Od poniedziałku wszyscy zaczęli lekcje przez komputer. Nikt wówczas nie przypuszczał, że będą trwały przez rok.
Ja sam w połowie marca 2020 r. optymistycznie zakładałem, że zdalna praca w redakcji potrwa ze dwa tygodnie i najpóźniej przed Wielkanocą (miesiąc potem) będzie już po koronawirusowym lockdownie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że większości redakcyjnych koleżanek i kolegów nie spotkam „w realu” przez wiele miesięcy.
Tak, ten rok wszystko zmienił, nie tylko w pracy. W domu odkryliśmy dwa ukryte dotąd talenty gastronomiczne. Moja żona i syn serwują coraz bardziej wymyślne potrawy, nazw niektórych nie potrafię nawet wymienić. Często chodzimy do naszego ulubionego kina, ale poprzez platformę internetową. Przynajmniej tak chcemy je wspierać, by nie upadło. Na prawdziwy seans „w realu” udało się do niego pójść dopiero niedawno. Jak spuszczeni ze smyczy zaliczamy co weekend kolejne muzea i wystawy.
I z niepokojem słuchamy komunikatów o rosnącej trzeciej fali pandemii. Bo, gdy syn powiedział mi niedawno, że w tym roku lockdownów czuje się jakby siedział w więzieniu, natychmiast przypomniało mi się powiedzenie „rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata”. Oby nie. Ale równo 12 miesięcy temu też wydawało mi się, że skończy się na kilkunastu dniach lockdownu...