Flippowanie staje się coraz trudniejsze – ocenia Łukasz Wydrowski, prezes trójmiejskiej agencji Estatic Nieruchomości. – Wiele ofert tego typu nieruchomości było kierowanych do średnio zamożnych nabywców, często posiłkujących się wsparciem bankowym. Przy dzisiejszych kosztach hipotek i małej zdolności kredytowej klientów znaczna część potencjalnych kupujących zwyczajnie wypadła z rynku. Stąd też coraz więcej inwestorów, zamiast jedynie odświeżać wnętrza, przygotowuje je jako tzw. gotowce inwestycyjne na wynajem. Te wciąż dają rozsądnie zarobić – wskazuje. Ale, jak zastrzega, takich nieruchomości ostatnio pojawia się mniej niż jeszcze rok temu.
Lepiej niż na lokacie
Flippy to inwestycje w mieszkania wymagające odświeżenia albo remontu. Flipper nie pogardzi zrujnowanym domem, jeśli cena jest okazyjna. Na flipp można też kupić nowy lokal w standardzie deweloperskim. Po szybkiej modernizacji nieruchomość znów trafia do oferty. Na rozgrzanym do czerwoności rynku takie inwestycje dawały sporo zarobić – nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych na jednym mieszkaniu.
Dziś ryzyko flippowania rośnie – także dlatego, że rosną ceny materiałów budowlanych i wykończeniowych. – Przy rekordowo drogich materiałach potencjalne zyski szybko topnieją – tłumaczy prezes Estatic Nieruchomości. – W najlepszych czasach możliwy był średni zysk w wysokości ok. 20 proc. wartości nieruchomości. Dziś w Trójmieście średni zysk z flippa to ok. 7–10 proc. W porównaniu np. z lokatami to nadal przyzwoicie – ocenia Wydrowski.
Z kolei Wiktoria Bagien-Spychała z lubińskiego oddziału agencji Freedom Nieruchomości mówi, że w najgorętszym okresie można było zyskać i 40–50 proc. Dziś, jak mówi, za udanego flippa uważa się już inwestycję z 10–15-proc. zyskiem.
Ekspertka Freedom Nieruchomości jest przekonana, że flippy są nadal opłacalne, szczególnie w mniejszych miejscowościach. Przyznaje jednak, że „na mocno rentownego flippa trzeba poczekać”.