Jan Ptaszyn Wróblewski: Odszedł król polskiego jazzu

Parafrazując słynne zdanie francuskiego monarchy Ludwika XIV, Jan Ptaszyn Wróblewski, który zmarł 7 marca w wieku 88 lat, mógłby o sobie powiedzieć: polski jazz to ja.

Aktualizacja: 08.05.2024 07:01 Publikacja: 07.05.2024 15:17

Jan Ptaszyn Wróblewski

Jan Ptaszyn Wróblewski

Foto: PAP, Jakub Kaczmarczyk

Mimo sędziwego wieku i raka, z którym zmagał się od kilku lat, zachował do końca aktywność i odszedł tak, jak żył: niemal w biegu, między jednym a drugim swoim zajęciem. 6 maja w nocy można było posłuchać Jana Ptaszyna Wróblewskiego w kolejnej audycji „Trzy kwadranse jazzu” w radiowej Trójce, a następnego dnia w południe przyszła wiadomość, że już go między nami nie ma.

Najważniejsze daty z życia Jana Ptaszyna Wróblewskiego

Najważniejsze daty z życia Jana Ptaszyna Wróblewskiego

Foto: PAP

W polskim jazzie był od zawsze, od początku, od legendarnego I Festiwalu Jazzowego w Sopocie w 1956 roku, na którym zagrał w sekstecie Krzysztofa Komedy. Podobno kilka miesięcy wcześniej spotkali się przypadkowo w pociągu między Kutnem a Poznaniem i tak zaczęła się ich przyjaźń i współpraca.

Czytaj więcej

Nie żyje Jan Ptaszyn Wróblewski. Legendarny jazzman miał 88 lat

Nie był jednak wówczas kompletnym nowicjuszem, już wcześniej prowadził rozmaite zespoły studenckie w Poznaniu, grając muzykę uważaną wówczas za politycznie podejrzaną. Co ciekawe, studiował wówczas na tamtejszej Politechnice, mimo że ukończył wcześniej średnią szkołę muzyczną w rodzinnym Kaliszu.

Na wrogi dla komunizmu jazz był właściwie skazany od najwcześniejszych lat z powodu pochodzenia. W na poły żartobliwej biografii umieszczonej na stronie Ptaszyna można przecież znaleźć informacje, że w rodzinnym Kaliszu jego babka była kapitalistką trzęsącą połową miasta, ojciec – wziętym prawnikiem, ale też piłsudczykiem, stryj – zawodowym oficerem, w PRL uważanym za imperialistycznego szpiega, a on sam namiętnie słuchał wrogiej radiostacji z Monachium.

Jan Ptaszyn Wróblewski zagrał z Louisem Armstrongiem

Na szczęście po politycznej odwilży 1956 roku jazzu nie uważano w PRL już za sztukę niebezpieczną dla socjalistycznej ojczyzny i saksofonista Jan Ptaszyn Wróblewski mógł pokazać, co potrafi i jak czuje jazz. Znalazł się w zespole Komedy, napisał muzykę do debiutanckiego filmu studenckiego Polańskiego „Dwaj ludzie z szafą”, znalazł się w składzie kolejnego legendarnego zespołu Jazz Believers (obok m.in. Krzysztofa Komedy, Andrzeja Kurylewicza, Andrzeja Trzaskowskiego, Romana Dyląga, Jana Zylbera), a w 1958 roku został pierwszym polskim muzykiem zaproszonym do udziału w słynnym amerykańskim festiwalu jazzowym w Newport, gdzie znalazł się w zespole, z którym wystąpił Louis Armstrong.

Czytaj więcej

Mistrz jazzu i zjawiskowa artystka

– Człowiek był tym nieomal przytłoczony, że spotkał się nagle oko w oko z kimś, kto był legendą jazzu. A trzeba też pamiętać, że w Polsce była to wówczas legenda nieosiągalna – mówił po latach o występie w Newport. Fragmenty tego koncertu wydała potem wytwórnia Columbia.

Po powrocie do Polski tworzył lub współtworzył kolejne formacje jazzowe, nie sposób dzisiaj wymienić wszystkich, w których przez następne pół wieku na saksofonach grał Jan Ptaszyn Wróblewski. O jednym, z lat 60., trzeba jednak wspomnieć koniecznie, to Polish Jazz Quartet. Powstał nieco przypadkowo, gdy kwintet, w którym liderem był Andrzej Kurylewicz, dostał zaproszenie w 1964 roku na festiwal we Francji. Kurylewiczowi PRL-owskie władze nie wydały jednak paszportu, ale pozostała czwórka postanowiła pojechać bez niego.

Ponieważ Ptaszyn z pianistą Wojciechem Karolakiem nie doszli do porozumienia, który z nich ma firmować tę nową formację, wybrano bezosobową nazwę Polish Jazz Quartet. Zespół odniósł ogromny sukces, otrzymał zaproszenia na kolejne występy w Europie, nagrał też longplaya z kompozycjami Karolaka i Ptaszyna, uważany dziś za jedną z fundamentalnych płyt w historii polskiego jazzu.

Jan Ptaszyn Wróblewski i jego „Chałturnik”

W latach 70. Ptaszyn odnalazł inną pasję – radiową – jako aranżer i dyrygent, a także prowadzący zespół nazwany Studio Radiowe, który nie tylko nagrywał, ale też koncertował również poza Polską. A on sam objawił się wówczas ponadto jako kompozytor większych form koncertowych, współpracował ponadto z orkiestrami radiowymi grającymi muzykę taneczną.

W ciągu zaledwie dwóch dni pożegnaliśmy dwie wybitne postaci polskiej muzyki – filara Skaldów Jacka Zielińskiego i króla polskiego jazzu Jana Ptaszyna Wróblewskiego

Od najmłodszych lat miał przekorny charakter, im bardziej w kolejnych latach jazz zmierzał w stronę awangardy, tym Ptaszyn chętniej sięgał do jego korzeni. Tak powstał w latach 70. cieszący się nieprawdopodobną popularnością zespół nazwany przez niego Stowarzyszenie Popierania Prawdziwej Twórczości „Chałturnik”, który w sposób często żartobliwy sięgał do wczesnego swingu. Sam zaczął też komponować piosenki dla Ewy Bem, Maryli Rodowicz i Andrzeja Zauchy, czy z kolejnym zespołem Capella Warsoviensis przypominał twórczość najważniejszej postaci muzyki rozrywkowej w dwudziestoleciu międzywojennym, Henryka Warsa.

Radiowe „Trzy kwadranse jazzu” Jana Ptaszyna Wróblewskieg

Począwszy od powołanej przez niego na początku lat 80. Ligi Gentlemanów, do której angażował muzyków młodych, często wręcz debiutantów, zaczął Ptaszyn lansować nowe pokolenie polskich jazzmanów. I robił to konsekwentnie przez kolejne dekady, z wiekiem nie tracąc energii i temperamentu. Zawsze występował na estradzie w charakterystycznej dla niego czapeczce. Nie wyglądał na nestora, lecz co najwyżej na nieco starszego kolegę pozostałych muzyków.

Jazzu nigdy nie traktował z ogromną powagą, podchodził do niego – tak jak i w życiu – na luzie, o czym świadczą też częste dla niego żartobliwe tytuły jego kompozycji. Był też świetnym gawędziarzem, czego przykładem są „Trzy kwadranse jazzu”, audycja, która na antenie radiowej Trójki pojawiła się w 1970 roku, a jej głównymi prowadzącymi byli Jan Borkowski i właśnie Jan Ptaszyn Wróblewski. Potem pojawili się też inni (Paweł Brodowski, Marcin Kydryński czy Tomasz Szachowski), ale Ptaszyn był najważniejszy i zawsze najbardziej oczekiwany.

Był jednak przede wszystkim wielką indywidualnością artystyczną. A w ciągu zaledwie dwóch dni pożegnaliśmy dwie wybitne postaci polskiej muzyki – filara Skaldów Jacka Zielińskiego i króla polskiego jazzu Jana Ptaszyna Wróblewskiego.

Mimo sędziwego wieku i raka, z którym zmagał się od kilku lat, zachował do końca aktywność i odszedł tak, jak żył: niemal w biegu, między jednym a drugim swoim zajęciem. 6 maja w nocy można było posłuchać Jana Ptaszyna Wróblewskiego w kolejnej audycji „Trzy kwadranse jazzu” w radiowej Trójce, a następnego dnia w południe przyszła wiadomość, że już go między nami nie ma.

Pozostało 93% artykułu
Muzyka popularna
U2 opublikuje nieznane dotąd nagrania. "Esencja zespołu"
Muzyka popularna
Rekordowy rok Spotify. Serwis jest wart blisko 100 mld dolarów
Muzyka popularna
Nie żyje Charles Dumont, twórca największego przeboju Edith Piaf
Muzyka popularna
Jazztopad: jazzmani zagrają w mieszkaniach melomanów. Nowa fala jazzu we Wrocławiu
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Muzyka popularna
Jacob Collier, uczeń Quincy Jonesa, wystąpi w Łodzi