Kiedy w namiocie na służewieckim torze wyścigowym po raz pierwszy przed festiwalową publicznością wystąpił Szczyl i nie mógł ukryć popandemicznego wzruszenia z powodu kontaktu z fanami, oczekujących na największą gwiazdę tegorocznego festiwalu czekała niespodzianka.
Kiedy Tyler przyjechał w 2018 r. na Orange Warsaw Festival wystąpił w świetle dnia, mając na scenie tylko mikrofon. Największą gwiazdą była Florence and the Machine. Teraz to Creator jest w świetle reflektorów, zaś w piątek przed godz. 23.00 na dużej scenie można było zobaczyć widok z ekskluzywnej szkółki leśnej, ewentualnie z luksusowego sklepu ogrodniczego. Ekipa Tylera pieczołowicie rozkładała trawiaste chodniki oraz imponującą roślinność na pnących się ku ekranowi stelażach.
Jego show nie przypominał żadnego dotąd w Polsce
Gdy Tyler wyszedł na scenę miał na głowie białą czapkę- uszankę, w której pozostał do końca wieczoru, białą puchówkę, szorty w kolorach khaki i drewniany kostur w ręce, który pomagał mu nieść plecak podczas wspinaczki. Imponujące komputerowe wizualizacje gór sprawiły, że sceniczna górka stała się pięknym wierzchołkiem. Laureat Grammy za zeszłoroczny album rap zdobył i ten szczyt. A potem piął się jeszcze wyżej i wyżej, przesuwając granice typowego rapowego widowiska w świat nowej sztuki.
Wizualizacje zmieniały się jak w dawnym kalejdoskopie z wesołego miasteczka. Oglądaliśmy jednostkę reprezentacyjną pewnej afrykańskiej armii, do której musztry dołączył raper oraz pustynię z wielbłądem. Tyler nie mógł ustać w miejscu, szedł przez wirtualny świat – czasami symbolicznie, czyli w miejscu albo przypominając ruchami Jacka Sparrowa, pirata w Karaibów (idylliczne reggae też podczas koncertu zabrzmiało).