Najbardziej utytułowany muzyk świata postanowił podczas pandemii zrobić sobie fonograficzny prezent na własne urodziny, które trzeba nazwać 78 i pół (urodził się 18 czerwca 1942), a także fanom pod choinkę.
Również dlatego, że Covid-19 zastopował trzygodzinne, pełne przebojów koncerty na najważniejszych arenach świata.
Imperialne plany
Po wydaniu w 2018 r. „Egypt Station" trwało przecież tournée „Freshen Up". Zdążyło je obejrzeć blisko milion fanów, dochód zaś wyniósł ponad 100 mln dolarów, z czego niemal 2 mln wpłynęły za show w Krakowie. Najbardziej dochodowe były trzy koncerty: w Buenos Aires, Green Bay i Los Angeles, które przyniosły prawie 20 mln dolarów i okazję do grania z przyjacielem Ringo Starrem.
I na ten rok Macca miał imperialne plany. Gdyby nie pandemia, byłby gwiazdą na największym w Europie festiwalu Glastonbury. Ale na przeciwności losu zawsze odpowiadał muzycznym kontratakiem. Najnowsza płyta jest bowiem trzecią częścią cyklu rozpoczętego albumem „McCartney", kiedy musiał sobie radzić z najgorszą zawodową pustką w życiu, gdy po szalonej dekadzie w The Beatles, 9 kwietnia 1970 ogłosił decyzję o rozpadzie kwartetu. Był traktowany przez Johna, George'a i Ringo jak zadżumiony, ale tydzień później wydał płytę, grając na wszystkich instrumentach m.in. w „Maybe, I'am Amazed" czy „Junk".
Album „McCartney II" został wydany w maju 1980 r. po rozwiązaniu grupy Wings i dziewięciodniowej odsiadce w japońskim areszcie za posiadane 219 gramów marihuany. Na muzykę new wave i new romantic odpowiedział ze szkockiej farmy. Używając elektroniki, ale we własnym stylu, który w przebojach „Coming Up", „Temporary Secretary" i „Waterfalls" nazwano „ekscentrycznym synthpopem".