Pokazywani 12 lat temu w Zachęcie „Naziści" zrobili z pana prowokatora polskiej sztuki. Jutro otwierana retrospektywa mianuje na klasyka. Czas na podsumowanie?
Zachęta nie robi z artysty klasyka, sam musi chcieć nim zostać. Jeżeli taka instytucja proponuje retrospektywny pokaz, to od ciebie zależy, jak go ułożysz. Jeżeli grzecznie poukładasz prace z kolejnych etapów, jedne wynikają z drugich, robisz wystawę klasyczną i stajesz się klasykiem. Ale można rozegrać to zupełnie inaczej. Niczego nie chcę podsumowywać, nie interesuje mnie przeszłość, raczej zapowiadam pewne tematy na przyszłość, na przykład kryzys wieku średniego...
Gdzie pan był w grudniu 2000 roku, kiedy Daniel Olbrychski przyszedł na wystawę z szablą i ekipą telewizyjną?
W Paryżu, największą trudnością była wówczas komunikacja. Telefony z Warszawy dzwoniły w moim nowojorskim mieszkaniu, gdzie odbierała je żona i próbowała mnie łapać we Francji w hotelu bądź galerii, gdzie instalowałem wystawę. Oczywiście nieprzyjemne były listy, jakie otrzymywała Anda Rottenberg jako szefowa Zachęty, interwencje ministra kultury, który żądał ode mnie zmian, zaaresztowanie prac przez policję... Ale nie przesadzajmy. Pomagał mi dystans, również ten geograficzny. To nie było wydarzenie, które zmieniło mnie jako artystę. Pokazywałem „Nazistów" w dziesięciu miastach, m.in. Chicago, Nowym Jorku... Tylko w Londynie przed otwarciem budzili kontrowersje.
Pana ulubioną strategią artystyczną jest ustawianie się w roli ironisty, demaskatora iluzji społecznych, sprawdzanie, na ile dotychczasowe symbole mają jeszcze treść. Wyobraża pan sobie robienie sztuki na poważnie?