Kto szuka chwili zapomnienia pod gruszą czy jabłonią, niech sięgnie po nieprzemijające dzieło Marcela Prousta. Właśnie wyszedł wznowiony tom drugi „W poszukiwaniu straconego czasu" - lektura obowiązkowa.
„Kiedy była mowa o tym, aby zaprosić pierwszy raz pana de Norpois na obiad, matka wyraziła żal, że profesor Cottard jest w podróży i że się tak rozchwiały stosunki ze Swannem, bo i jeden i drugi zainteresowałby z pewnością byłego ambasadora" - czy dziś ktoś odważyłby się w taki sposób zacząć powieść? Długie zdania, wykwintny styl i natychmiastowe wprowadzenie czytelnika do środka opowieści. Mamy jednak przed sobą nie prozę współczesną, ale powieść sprzed ponad wieku, i to powieść zaliczaną do kanonu światowej literatury. Francuski pisarz, Marcel Proust podjął się napisania siedmiotomowego dzieła pod wspólnym tytułem „W poszukiwaniu straconego czasu" w 1909 roku, pisał aż do swojej śmierci w 1922. To właśnie ten tytuł przyniósł mu miano „największego powieściopisarza dwudziestego wieku" - jak nazwał go Graham Greene.
„W poszukiwaniu..." to lektura obowiązkowa dla wszystkich miłośników Fin De Siècle, jak określa się koniec wieku XIX, a co za tym idzie, koniec pewnej epoki. U nas w literaturze królowała Młoda Polska, w Europie dekadentyzm, a nowe idee i lęk przed końcem świata omawiane były w mieszczańskich kawiarniach w stylu secesyjnym. W ten klimat wpisuje się idealnie dzieło Prousta, opisujące życie francuskiego mieszczaństwa wyższych sfer na przełomie wieków. W pierwszym tomie zatytułowanym „W stronę Swanna", narrator, syn zamożnych mieszczan, przeżywa upojną chwilę w słynnej już w świecie literackim scenie, gdy w smaku podanej mu przez matkę magdalenki przypomina sobie pierwszy moment, gdy skosztował tegoż ciasta u cioci Leonii. Smak magdalenki, który przywołał ciepłe wspomnienia z przeszłości to niemal symbol pierwszego tomu i całego cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu", gdzie Proust z charakterystycznym dla siebie detalem i wrażliwością na wszelkie niuanse, opisuje świat mieszczański przełomu wieków, którego dziś już nie ma.
Podobny klimat przedstawia pisarz w drugim tomie swojego dzieła - „W cieniu zakwitających dziewcząt". Jak tytuł wskazuje – nasz bohater-narrator, który do tej pory żywo interesował się losami co znamienitszych gości bywających w salonie jego rodziców, teraz kieruje zainteresowania w stronę rówieśniczej płci przeciwnej. Zakochany w Gilbercie, córce Swanna z pierwszego tomu, spędza czas wzdychając do swojej wybranki, dumając nad swoim nieszczęśliwym losem, a gdy ten się uśmiechnie i otworzy mu drzwi do domu rodziców przyjaciółki, nasz bohater-narrator zupełnie straci głowę. Nikt już dziś tak nie opisuje rozkwitających uczuć, miłosnych rozmyślań, godzin spędzonych w męczarniach na oczekiwaniu na choćby liścik od ukochanej, dni poświęconych rozmyślaniom nad celną odpowiedzią, która odpowiednio zaboli adresata. Całe stronice opisów miłosnych cierpień młodego mieszczanina idealnie oddają styl życia próżniaczej klasy wyższej, jak pewnie dziś można by napisać. Czas płynie tu leniwie, odmierzany kolejnymi bilecikami z zaproszeniem na obiady, rauty, herbatki i spacery. Nikt zdaje się nie pracować, a tylko bywać lub przyjmować gości, oddawać się podziwom dla koafiur i toalet dam, prowadzić intelektualne gadki na tematy zarówno światowe, jak i całkiem przyziemne, obgadywać bliźnich z równą pasją jak dyskutować o literaturze czy wystawianej właśnie na deskach teatru „Fedrze". A choć literatura to sprzed wieku, czytelnik znajdzie w niej mnóstwo pikantnych smaczków, odpowiednio naświetlających życie rozkwitającego młodzieńca (scena z obściskiwaniem Gilberty w parku wyśmienita!).
Wspaniale czyta się Prousta w kapitalnym tłumaczeniu Tadeusza Boya Żeleńskiego. Czytelnik ma poczucie, że dziś już nie pisze się ani takiej literatury (te opisy sztuki teatralnej, treści listów, czy przemyśleń bohatera, ciągnące się stronami!) ani nie czyni tak wspaniałych, literackich przekładów, idealnie oddających myśl pisarza i ducha epoki, a jednocześnie w pełni przystosowanych do polskiego czytelnika. Tym bardziej chwała wydawcy, że zdecydował się wznowić dzieło Prousta w nowej odsłonie i przypomnieć zagubionym w dzisiejszym świecie czytelnikom wartość czasu spędzonego inaczej niż na szybkim przeglądaniu poczty i stron informacyjnych na własnym smartfonie. „W poszukiwaniu..." przywraca smak czynności wykonywanych nieśpiesznie, powoli. Tak, jak powinno się czytać „W cieniu zakwitających dziewcząt". To literatura, która nadaje czasowi odpowiedni ciężar i wagę.