Saad Hariri jeszcze nie jest w Paryżu, ale znajdzie się w nim wraz z rodziną w najbliższych dniach. Za to ręczy osobiście Mohamed bin Salman, następca tronu i faktyczny przywódca Arabii Saudyjskiej. W ten sposób prezydent Francji Emmanuel Macron najpewniej zapobiegł temu, by w Libanie wybuchła wojna na odległość między Saudyjczykami i Irańczykami, która rozpaliłaby cały region.
– Byłem w ostatnich dniach w Bejrucie. Nie da się opisać szoku, oburzenia i buntu, jaki tam spowodowało porwanie premiera Haririego przez Saudyjczyków. W każdej chwili mogły zacząć się walki – mówi „Rz" Jean-Paul Chagnollaud, dyrektor paryskiego Instytutu Badań nad Bliskim Wschodem IREMMO.
Mohamed bin Salman uważał, że Hariri zbytnio ulega szyickiemu radykalnemu Hezbollahowi i szerzej – wpływom Iranu. Przewiezienie siłą szefa libańskiego rządu i wymuszenie na nim deklaracji o dymisji w nagraniu zrobionym z Rijadu miało pokazać, kto nadal rządzi w Bejrucie. A nawet więcej.
– Bin Salman liczył, że konfrontacja w Libanie sprowokuje Izrael do włączenia się do walki z Hezbollahem, jak to było w 2006 r. Miał też nadzieję, że w konflikt zaangażuje się Donald Trump – mówi „Rz" Stephane Lacroix, znawca Bliskiego Wschodu na prestiżowej paryskiej Sciences Po.
Reakcja Macrona była jednak natychmiastowa. Prezydent, który był akurat z wizytą w krajach Zatoki Perskiej, poleciał do Rijadu, gdzie spotkał się z następcą tronu. Polecił także dopilnować negocjacji szefowi MSZ Jeanowi-Yves'owi Le Drianowi.