Na wieść o jego śmierci w Izraelu zapanowała radość, jakiej dawno nie było. To Jahja Sinwar był architektem zbrodniczej napaści na Izrael 7 października ubiegłego roku. Był dla Izraela tym, kim bin Laden dla USA. Na ulicach izraelskich miasta pojawili się świętujący obywatele liczący na to, że jego śmierć otworzy drogę do porozumienia w sprawie uwolnienia izraelskich zakładników przetrzymywanych jeszcze przez Hamas.
– Jest to początek końca wojny – oświadczył premier Netanjahu. Na piątkowe popołudnie zwołał posiedzenie rządu oraz szefów służb specjalnych w bazie wojskowej Kirya, aby przedyskutować dalsze działania w celu uwolnienia zakładników. Równocześnie w rejonach graniczących z Libanem zawyły syreny alarmowe z powodu ataku rakietowego Hezbollahu. To dowód, że śmierć przywódcy Hamasu w Gazie nie ma bezpośredniego przełożenia na drugą wojnę, którą Izrael prowadzi na północy.
Przypadkowa śmierć przywódcy Hamasu
Jak twierdzi „New York Times”, Sinwar zginął w pewien sposób przypadkowo. Izraelski odział napotkał na południu Strefy Gazy na grupę bojowników Hamasu i wywiązała się walka. Pocisk czołgowy zniszczył budynek, w którym bronili się bojownicy. Pod gruzami znaleziono jedno z ciał, którego fizjonomia przypominała wizerunek Sinwara.
Po analizie DNA okazało się, że poszukiwany wszelkimi dostępnymi środkami od roku lider Hamasu nie żyje.