Już samo zaproszenie do rozmowy z przywódcą największego mocarstwa było sukcesem prezydenta Rosji. Wystąpił jako równy Bidenowi, sam na sam z nim, a inni w ostatnich dniach, na szczytach różnych ważnych organizacji od G7 przez Unię Europejską i NATO, występowali w grupie, tłoczyli się na audiencji u Bidena.
Poza tym wyróżnieniem dostał podczas długiej konferencji prasowej szansę wygłoszenia totalnej krytyki kraju, który reprezentuje Biden, i przy okazji całego Zachodu. To był występ w stylu amerykańskiego stand-upera pod hasłem: niczym się ode mnie różnicie, dlaczego więc macie czelność mnie pouczać, zawracać głowę prawami człowieka, Nawalnym, mediami. Biden nazywa mnie zabójcą, a sam nim jest, bo przywódca odpowiada za swój kraj: a u was Afroamerykanów biją i strzelają im w plecy, wasze drony zabijają cywilów w Afganistanie, a wasze służby torturują w tajnych więzieniach.
Putin liczy, że do niektórych lepiej trafiają stand-uperzy, lubujący się w absurdach, w których jest ziarno prawdy, niż dyplomaci w trudnych słowach rozprawiający o wartościach. Może mieć trochę racji, w każdym zachodnim kraju są środowiska, które czekają na utwierdzenie się w przekonaniu, jak straszna jest ta Ameryka, z którą ich liderzy zawarli sojusze.
Takich występów nie należy przeceniać, ale biorąc pod uwagę wielkie audytorium, które miał Putin, nie wolno ignorować. Biden odpowiedział na to, na swojej konferencji, stwierdzeniem, że Rosja za Putina pogorszyła swój wizerunek, co ma fundamentalne skutki dla jej gospodarki, czyli przyszłości. I Putin nie chce tego przyjąć do wiadomości.
W tym wizerunkowym zamieszaniu giną nieco sprawy kluczowe. Dla Ameryki i dla naszego regionu. Obie bez rozwiązania. Dla nas przekaz jest niepokojący. Rosja zapowiada, co nie jest żadnym zaskoczeniem, że nie zmieni swojej imperialnej polityki, jak będzie chciała, to znowu da tego dowód na Ukrainie. A Ameryka głosi, że popiera suwerenność i integralność terytorialną Ukrainy. Nadal nie wiemy, czy Moskwa widzi w tym zderzeniu stanowisk jakieś ryzyko dla siebie.