Sejm uchwalił właśnie budżet na rok 2023. W normalnym, stabilnym państwie byłoby to poważne wydarzenie, wieńczące długą debatę publiczną o priorytetach całego społeczeństwa i targi polityczne o to, co ważne, a co mniej, komu dołożyć w przyszłym roku, a które wydatki przyciąć.
W przeszłości uchwalaniu polskiego budżetu towarzyszyły też decyzje o korektach podatków, które rozpalały emocje masy podatników. W tym roku jednak zmiany prowadzące – tak, tak – do demolki systemu podatkowego przeprowadzono już wiosną pod maskującym ich sens kryptonimem „Polski Ład”. A u progu lata nastąpiła pospieszna łatanina, mająca powściągnąć gniew ludu i ratować notowania partii trzymającej władzę.
Czytaj więcej
Za ustawą budżetową zagłosowało 232 posłów, przeciw było 219, nikt nie wstrzymał się od głosu. Plan finansowy państwa na 2023 r. dopuszcza 68 mld zł deficytu. Przyjęto założenie, że średnioroczna inflacja wyniesie 9,8 proc.
Wadliwe są założenia makroekonomiczne do budżetu na 2023 r. Oczekiwanie np., że inflacja wyniesie 9,8 proc. średnio w roku, można między bajki włożyć skoro jej szczytu około 20-proc. r/r można spodziewać się w lutym, a projekcja NBP zakłada, że do listopada tempo wzrostu cen zmaleje do 13,1 proc. r/r. Zaniżenie inflacji w budżecie pozwala rządowi skąpo planować wydatki, które zapewne nie będą nadążać za wzrostem cen, podczas gdy inflacja podbijać będzie dochody z VAT powyżej planu. Da to państwu w roku wyborczym pewien luz finansowy, który rządzący mogą wykorzystać do kupowania przychylności wyborców.