Po tym, jak wieczorem 21 lutego Władimir Putin uznał niepodległość samozwańczych republik, rosyjskie wojsko wkroczyło do Donbasu, by prowadzić „operacje pokojowe”. To wyjątkowa perfidia ze strony Moskwy i niemal dokładna powtórka scenariusza gruzińskiego (Abchazja, Południowa Osetia). Rosjanie występują w roli strażaka, który gasi wywołany przez siebie pożar. Zarówno bowiem początki ruchu separatystów, jak i ich późniejsza aktywność wojskowa i polityczna – zawsze swoje korzenie miały w Moskwie.
Także i to, co wolny świat obserwował w ostatnich tygodniach, czyli masowe przypadki łamania zawieszenia broni - były działaniami separatystów. Po stronie Kijowa dokonywano świadomych wysiłków, by nie odpowiadać na te prowokacje. Ryzyko sprowokowania rosyjskiej inwazji było bowiem zbyt wielkie.
Czytaj więcej
Czy Putin uznał niepodległość separatystycznych tworów w Donbasie po to, by przez ich terytorium rozpocząć wielką inwazję na Ukrainę? - zastanawiają się w Kijowie.
Dziś Donbas jest już kontrolowany przez armię rosyjską. Prawdopodobnie Moskwa przejmie równie szybo pełną kontrolę administracyjną nad okupowanymi terenami Ukrainy. Co do ich losów politycznych, trudno mieć wątpliwości, że w nieodległej perspektywie zostanie przeprowadzone referendum, w którym ludność separatystycznych republik opowie się za włączeniem tych terenów do Rosji. Będzie to oznaczało oczywiście śmierć tzw. scenariusza mińskiego, czyli rozmycia ukraińskiej suwerenności w mechanizmie autonomizacji części składowych państwa wobec jego władzy centralnej. Nie odbędzie się to jednak szybko, bowiem Putin, kontrolując dziś militarnie Donbas, jest w znakomitej pozycji to poczynienia kolejnych aktów agresji przeciw Ukrainie.