Trudno ocenić, czy Łukasz Mejza tłumaczył się przed prezesem PiS, czy go szantażował. Wiceminister sportu zwołał konferencję, dzięki której miał przejąć polityczną inicjatywę. Mówił, że medialna nagonka ma go skłonić do rezygnacji z polityki. I mimochodem dodawał: „Jeżeli oddam mandat na Sejm RP, to w moje miejsce wejdzie poseł opozycyjny”, bo przecież do Sejmu dostał się z list PSL. Nie zabrzmiało jak groźba?
Ale Jarosław Kaczyński i tak wie, jakimi kartami gra Mejza. Zresztą już najwyraźniej podjął decyzję, że trzeba go bronić. Jeśli był to więc szantaż, to chyba najskuteczniejszy w dziejach – okup poszedł, nim wystosowano groźbę. Tak naprawdę cała ta absurdalna „konfa”, na której wspólnik Mejzy wstał z wózka i odzyskał sprawność... seksualną (co zrobić, nie zmyślam), potrzebna była w zupełnie innej rozgrywce nie tyle samemu wiceministrowi, ile Zjednoczonej Prawicy.
Czytaj więcej
Dwa tygodnie po opublikowaniu informacji na temat założonej przez Łukasza Mejzę firmy, która miała oferować "leczenie nieuleczalnego", polityk obozu Zjednoczonej Prawicy, podczas konferencji prasowej zarzucił mediom "atak na Zjednoczoną Prawicę", który miał na celu obalenie rządu.
Bo to nie polityk uwikłany w niemoralny proceder paramedyczny musi się dziś tłumaczyć, ale Prawo i Sprawiedliwość – przed wyborcami, dlaczego go broni. A ten skecz, może i kiepsko zagrany, świetnie się sprzedaje na pasku w pewnym programie kabaretowym. Rządowa propaganda wreszcie dostała obrazki, na których wyraźnie widać, kto jest prawdziwą ofiarą „największego ataku politycznego po 1989 r.” – jak niezwykle skromnie ocenił sam Mejza.
A że ofiara ta wygląda przy tym na ofiarę losu? Cóż, może rzeczywiście wiceminister uwierzył, że uda mu się leczyć nieuleczalne choroby. W końcu żaden demon zła nie zorganizowałby tak groteskowej konferencji...