Nazywana najlepszym dla Polski kanclerzem Niemiec. I teraz, i na zawsze – nigdy już tak przyjaznego polityka na najwyższym stanowisku w Berlinie nie będzie. Sam tak czasem pisałem. Co do przeszłości, jest to niewątpliwie prawda. Konkurencja jest jednak niewielka. Przed Merkel w czasach wolnej Polski, a tylko o nich jest sens mówić, było dwóch kanclerzy. Helmut Kohl zaczynał nawet znacznie wcześniej, w 1982 roku, gdy u nas był jeszcze stan wojenny. A potem kluczył w sprawie uznania granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej oraz nie godził się na wydanie choćby marki na odszkodowania dla robotników przymusowych.
Jego następca Gerhard Schröder skończył jako sowicie opłacany PR-owiec Kremla.
W porównaniu z nimi dwoma nietrudno uchodzić za najbardziej przyjaznego Polsce. Choć z drugiej strony ich kanclerstwa nie można ograniczać do wspomnianych spraw. To za ich władzy decydowało się, czy Polska znajdzie się na Zachodzie, w tym w Unii Europejskiej. A przecież Niemcy w tej rozgrywce odegrali najważniejszą w Europie rolę. Merkel miała to dane na tacy.
Czytaj więcej
Kanclerz przyjeżdża w sobotę pożegnać się z naszym krajem. I powstrzymać rozpad Wspólnoty.
Jej zrozumienie dla naszych spraw miało wynikać i z tego, że wychowała się w NRD, pod moskiewską kontrolą, jak my, i z tego, że miała polskich przodków. Trochę prawdy może w tym być, choć kanclerze dbają o interesy Niemiec, a biografia jest o tyle użyteczna, o ile jest zgodna z prowadzoną przez nich polityką. O polskich korzeniach dowiedzieliśmy się zresztą dopiero wtedy, gdy Angela Merkel rozpoczynała drugą kadencję. Wcześniej, jeszcze w latach 90., gdy była ministrem u Kohla, wspomniała o tym, wyznając swoją fascynację Marią Skłodowską-Curie, ale nikt tego nie zauważył.