Indiana Jones towarzyszył mu niemal przez całą zawodową karierę. Młodego Forda wypatrzył George Lucas w latach 70., dał mu rolę w swoich „Gwiezdnych wojnach”, a potem polecił go Spielbergowi, który ekranizował jego scenariusz „Poszukiwacze zaginionej arki”. I tak pierwszy raz Ford wcielił się w archeologa Indianę Jonesa. Jego atrybutami stały się skórzana kurtka, kapelusz, rewolwer. Akcja filmu toczyła się w 1936 roku, a profesor usiłował odnaleźć tytułową arkę, by jej mocy nie wykorzystali naziści. Trzy lata później w „Indianie Jonesie i Świątyni Zagłady” walczył z niebezpieczną sektą Kali, potem w „Indianie Jonesie i ostatniej krucjacie” znów z nazistami próbującymi odszukać kielich, z którego pił wino Chrystus podczas ostatniej wieczerzy. A wreszcie, w nakręconym po 18 latach „Indianie Jonesie i królestwie Kryształowej Czaszki”, którego akcja toczyła się w 1957 roku – z Sowietami.
Teraz w piątej części, osadzonej w 1969 roku, przeciwnikiem Indiany Jonesa znów jest nazista Jurgen Voller. Film otwiera restrospekcja, w której w czasie II wojny światowej „Indy” pierwszy raz staje z nim oko w oko. Obaj walczą o tarczę Archimedesa, która pozwala pokonać barierę czasu. Sekwencja walk w rozpędzonym pociągu i na jego dachu, wygląda jak za „starych czasów”. Oczywiście dzięki technice komputerowej, która pozwoliła Forda odmłodzić o kilkadziesiąt lat. Potem już twórcy niczego nie udają. Harrison Ford jest odchodzącym właśnie na emeryturę profesorem archeologii, na którego wykładach studenci zasypiają z nudów. I nawet gdy zjawia się jego chrześnica i wraca sprawa tarczy Archimedesa, nikt nie udaje, że „Indy” jest w wyśmienitej formie fizycznej. Odwrotnie, stale go coś boli i nie na każdą ekstrawagancję może sobie już pozwolić. Ale musi działać. Stary znajomy, nazista Jurgen Voller pod nowym nazwiskiem dostał się do NASA , do amerykańskiego programu kosmicznego. Chce odszukać dziwne urządzenie Archimedesa i zapanować nad światem.
Cztery poprzednie części „Indiany Jonesa”, po uwzględnieniu inflacji zarobiły łącznie na całym świecie blisko 3,5 mld dolarów i zdobyły siedem Oscarów.
Film jest znakomicie zrealizowany. Fani serii o Indianie Jonesie znajdą tu wszystko: w zabójczym tempie prowadzone sceny walk na lądzie, morzu i w powietrzu. Ekwilibrystykę na skrzydłach samolotu, wspinaczki, brawurowy pościg po ulicach marokańskiego Tangeru, a przede wszystkim fantastyczną sekwencję ucieczki, gdy Jones na koniu galopuje po nowojorskich ulicach wśród tłumów bawiących się z okazji Dnia Księżyca, a potem wpada do metra uciekając już nie tylko przed prześladowcami, lecz również przed rozpędzonymi pociągami. Mistrzostwo świata!
James Mangold, który zastąpił Spielberga na krześle reżyserskim doskonale wiedział, czego oczekują fani Indiany Jonesa. Podobno po pierwszym pokazie zmontowanego filmu dla szefów wytwórni Disneya, Steven Spielberg pokłonił się Mangoldowi mówiąc: „Cholera! Myślałem, że tylko ja wiem, jak zrobić film o Indianie Jonesie!” Atutem filmu są też: sam Harrison Ford i jego ekranowi partnerzy Mads Mikkelsen, Antonio Banderas czy znana z serialu „Fleabag” Phoebe Waller-Bridge. A wreszcie muzyka Johna Williamsa.
Ale… No właśnie. Blockbustery z Fordem czy Gibsonem czterdzieści lat temu niosły świeżość i budowały finansową potęgę kina. Dzisiaj już widzowie nie dają się nabrać wyłącznie na techniczne tricki i nostalgię. Nawet w Cannes, gdzie na ten film bardzo czekano, publiczność wydawała się dwuipółgodzinnym seansem po prostu znudzona, co wręcz napisali recenzenci „Screen International” i „Variety”. Raz jeszcze okazało się, że techniczna sprawność nie wystarcza. Potrzebny jest dobry scenariusz, ciekawe dialogi, a przede wszystkim próba jakiegokolwiek odniesienia do problemów, którymi żyjemy dzisiaj.