Jan Cipiur: Sztuczna inteligencja ustali ceny

Za węgłem czai się stary-nowy wynalazek cen dynamicznych, które zmieniają się wraz z pulsującym popytem – pisze publicysta ekonomiczny.

Publikacja: 27.03.2024 04:30

Jan Cipiur: Sztuczna inteligencja ustali ceny

Foto: Adobe Stock

Ceny dynamiczne to narzędzie stare, bo od dawna kupujemy tak bilety lotnicze, wakacje czy przejazdy uberem. Nowe, bo w obecnej odsłonie cenami miałyby sterować algorytmy, co wywołuje gniew konsumentów.

Ich wzburzenie odczuł w lutym Kirk Tanner, CEO amerykańskiej sieci restauracji z jedzeniem na szybko Wendy’s, który zapowiedział wdrożenie do końca 2025 r. elektronicznych tablic z menu. Niby nic nowego, takie tablice używane są także w Polsce. Prezes Tanner zasugerował jednak, że do sterowania nimi zaprząc chce sztuczną inteligencję, co umożliwi dynamiczne zmiany cen (dynamic pricing), znane też jako surge pricing, gdzie surge oznacza nic innego jak zwyżkę. Amerykanie stali się chyba równie podejrzliwi jak Polacy, więc zwęszyli w tym zapowiedź wyższych cen hamburgerów w porze lunchu i droższych mrożonych deserów Frosty latem, gdy dręczą upały.

Tanner zapomniał, że niekiedy duży może mniej, a Wendy’s ustępuje wielkością tylko sieciom Burger King i McDonald’s. Cięta na wielki biznes senator Elizabeth Warren nazwała domniemany plan Wendy’s „zwykłym oszustem cenowym”, a jej wpis na X wyróżniał się na tle innych kulturą słowa. Sprzeciw konsumentów zmusił do rejterady Tannera, który oświadczył, że wyższe ceny w szczycie to nadinterpretacja jego wypowiedzi, bo chodzi o zmiany w drugą stronę, czyli o obniżki cen w godzinach niewielkiego ruchu. Wybrnął zgrabnie, bo jeśli zdarzają się ceny niższe, to muszą towarzyszyć im wyższe. Burza na chwilę ucichła, bo zwykły konsument nie traci czasu na rozbiory logiczne słów szefów korporacji.

Zmiana cen co chwilę

Fala jednak wzbiera. „New York Post” twierdzi, że surge pricing praktykują dziesiątki małych sieci i samodzielnych restauracji w USA. Przykładem setka lokali barbecue dla „żeberkożerców” pod szyldem Tony Roma’s, których szefostwo odmówiło jednak komentarza. Rozmowniejsza była szefowa Rachel’s Kitchen Debbie Roxarzade z Las Vegas, która potwierdziła, że jej biznes używa oprogramowania kalifornijskiej firmy Sauce Pricing, a ceny są wyższe lub niższe od zwykłych o maksimum 15 proc. Podkreśliła, że podwyżki i obniżki stosuje tylko przy zamówieniach dostarczanych przez kurierów, przy stolikach ceny są sztywne. Ma to wynikać z przekonania klientów, że zmiany cen w zależności od ruchu to odejście od zasady gościnności.

Sporo w tym racji. Wyobraźmy sobie wypad do knajpy na coś, co kosztuje zwykle poniżej setki, i swoją minę, gdy przyjdzie zapłacić za dwie osoby 240 zł, czyli 40 zł więcej, niż założyliśmy, a w dodatku hałas tłumu wokół był niemiłosierny i czekać na zamówienie trzeba było pół godziny dłużej.

Porażkę ze zmianami cen w zależności od chwilowego popytu poniosła ćwierć wieku temu Coca-Cola Company. W 1999 r. koncern uznał, że upał jest czynnikiem cenotwórczym. Skoro stojący przez automatem z colą klient jest zziajany i spragniony, to będzie skłonny wydać na puszkę te kilka, kilkanaście centów więcej. Wedle ówczesnego pomysłu automaty miałyby zostać wyposażone w termometry sterujące cenami na wyświetlaczach. Dla pojedynczego klienta sprawa byłaby groszowa, ale podniosła się wrzawa. Arcyrywale z Pepsi natychmiast zapewnili, że im coś takiego nigdy do głowy by nie przyszło. Minęło więc chwil kilka i zamówienia Coca-Coli na czujniki temperatury powietrza znalazły się w koszu.

Trzy lekcje

Lekcja pierwsza: paradoksalnie, wdrażanie dynamicznych zmian cen najtańszych artykułów masowych jest najtrudniejsze, bo klienci zdają się mieć własne „sensory” ich właściwej ceny. I mimo że mieliby zapłacić zaledwie parę centów więcej, to niespodziewane podwyżki działają na nich jak płachta na byka.

Z ceną biletu lotniczego czy pokoju w hotelu jest inaczej, dlatego że większość pasażerów nie jest w stanie porównać długości różnych tras, standardu i innych walorów nieznanych sobie obiektów. Poza tym samolot i hotel to produkty z koszyka przyjemności, a nie codziennych konieczności.

Lekcja druga: konsumenci nie cierpią, gdy są obiektem nieskrępowanego stosowania prawa popytu i podaży. Słowa klucze to nowy obszar wyszukanych operacji cenowych i ostentacja, jako że większość zdaje sobie jednak sprawę z uniwersalności związku cenowego między potrzebami a ich zaspokajaniem. Gdy idziemy do sklepu, jesteśmy w stanie zaakceptować, że „zmrożona” butelka coli z szafy chłodniczej kosztuje np. 4 zł, choć za zakurzoną skrzynkę ciepłej kasjer nabija jedynie 1,50 zł od sztuki. Co innego, gdy w sklepie stoi tylko automat lodówka. Zakładamy wtedy słusznie, że chłodzi napoje bez względu na to, czy na dworze mróz, czy gorąco jak w piekle, więc zmiany cen zależne od pogody czy pory dnia odbieramy jako wystrychnięcie nas na dudka.

Lekcja trzecia: na razie zarobek sprzedawców drobiazgów detalicznych z dynamic pricing nie jest wielki, ale zauważalny. Trzy lokale Rachel’s Kitchen miały uzyskać w 2023 r. w ten sposób 64 tys. dol. dodatkowego zysku.

Akceptujemy „happy hours”, choć wiadomo, że to narzędzie marketingu podobne do zanęcania ryby przed wędkowaniem. Z jawnym skubaniem nie godzimy się, choć w szerszym ujęciu surge pricing ma sens ekonomiczny, bo uwzględnia co najmniej dwa słabo widzialne koszty. Pierwszy to koszt czasu traconego przez klientów w kolejce do lady, koszt ich zmęczenia hałasem, zgiełkiem i tłokiem w lokalu. Drugi to koszt ponoszony przez właściciela w celu obsługi wzmożonego napływu gości. Bieżący, ujmowany w księgach jest niewielki, bo potencjalni pracownicy gastronomii są dostępni niemal na skinienie ręki, ale ciągłe rotacje to już duży ból głowy, bo nowych trzeba szkolić.

Poprzez wzrost cen i pewne zmniejszenie popytu w godzinach szczytu oszczędzamy na trudno zauważalnych kosztach, a dzięki powiększaniu popytu na dania/produkty o obniżonych cenach praktyka cen dynamicznych umożliwia szybką sprzedaż towarów narażonych na zepsucie lub zamówionych w „przestrzelonej” ilości. Sytuacja: win–win.

W kolejnych podejściu uwzględnić trzeba koszt po stronie klientów – koszt poszukiwań alternatywy dla droższego miejsca. Jeśli wstępujemy gdzieś głodni i widzimy, że ceny są wyższe, niż chcemy zapłacić, musimy zacząć szukać innego miejsca, a to czas poświęcony na „ślepienie” w smartfona i dojazd. Czasami wybieramy więc droższe menu. Z czasem możemy nawet uznać takie miejsce za swoje. Jednak czar pryśnie, gdy właściciel zacznie nas zaskakiwać nowinkami/ekscesami cenowymi z kategorii dynamic/surge pricing.

Nowinki informatyczne na styku z milionami żywych ludzi muszą być jak awokado: chwilę poleżeć, żeby zmiękły i nabrały smaku. Wdrażanie dynamicznych cen nie będzie procesem błyskawicznym, ale szepce licho do ucha, że nie minie lat kilka i będą straszyć/cieszyć wszędzie.

Ceny dynamiczne to narzędzie stare, bo od dawna kupujemy tak bilety lotnicze, wakacje czy przejazdy uberem. Nowe, bo w obecnej odsłonie cenami miałyby sterować algorytmy, co wywołuje gniew konsumentów.

Ich wzburzenie odczuł w lutym Kirk Tanner, CEO amerykańskiej sieci restauracji z jedzeniem na szybko Wendy’s, który zapowiedział wdrożenie do końca 2025 r. elektronicznych tablic z menu. Niby nic nowego, takie tablice używane są także w Polsce. Prezes Tanner zasugerował jednak, że do sterowania nimi zaprząc chce sztuczną inteligencję, co umożliwi dynamiczne zmiany cen (dynamic pricing), znane też jako surge pricing, gdzie surge oznacza nic innego jak zwyżkę. Amerykanie stali się chyba równie podejrzliwi jak Polacy, więc zwęszyli w tym zapowiedź wyższych cen hamburgerów w porze lunchu i droższych mrożonych deserów Frosty latem, gdy dręczą upały.

Pozostało 88% artykułu
Ekonomia
Nowe funkcje w aplikacji mobilnej mZUS
Ekonomia
Azoty złożyły pierwsze zawiadomienie do prokuratury
Ekonomia
Kredyt konsolidacyjny na 144 miesiące – czy warto?
Ekonomia
Nie straszmy dronami
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Ekonomia
Witold M. Orłowski: Putinomics według Tołstoja