Zakup systemów rakietowych M-142 HIMARS produkcji Lockheed Martin wyposażonych w dalekosiężne, precyzyjne pociski do zwalczania celów lądowych zapowiedział na Twitterze szef MON Mariusz Błaszczak. Gdy padła liczba 500 wyrzutni, nawet specjaliści sprawdzali w Agencji Uzbrojenia, czy w obliczeniach MON nie doszło przypadkiem do pomyłki. Resort obrony potwierdził: chodzi o gigantyczną liczbę 27 dywizjonów artyleryjskich wyposażonych w kierowane pociski, niektóre o kikusetkilometrowym zasięgu.
Minister Błaszczak wytłumaczył, że chodzi o skierowane do Waszyngtonu podpisane właśnie pytanie ofertowe tzw. Letter of Request, do którego odniosą się teraz amerykańskie władze.
Nieoficjalnie mówi się, że Polsce zależy na szybkich terminach dostaw broni, która od lat jest podstawą mobilnej artylerii rakietowej wojsk lądowych w wielu krajach NATO.
W krótkim komunikacie w mediach społecznościowych minister obrony przekonuje, że Polska będzie zabiegała, aby zakupione w USA zestawy Homar (to kryptonim programu modernizacyjnego w Siłach Zbrojnych RP) złożone były w znacznej części z rodzimych komponentów. Mówi się, że wyrzutnie i wozy wsparcia logistycznego będą wykorzystywać podwozia Jelcza. Rodzimy ma być też system zarządzania walką (w grę wchodzi produkowany przez prywatną Grupę WB komputer artyleryjski Topaz). MON planuje, że jeśli Waszyngton zaaprobuje polski wniosek o sprzedaż zestawu i udostępnienie niektórych technologii, w kraju uruchomiona zostanie produkcja któregoś z kilku rodzajów pocisków rakietowych stanowiących tzw. efektor zestawu. Najprawdopodobniej byłyby to zmodernizowane rakiety ziemia–ziemia GMLRS o zasięgu od kilkudziesięciu do ok. 150 km.
Tomasz Dmitruk z „Nowej Techniki Wojskowej” przypuszcza, że z wykonaniem bezprecedensowego zamówienia dla Polski może mieć kłopot nawet producent – zbrojeniowy gigant z Ameryki, czyli Lockheed Martin. Nawet przy założeniu, że większość pojazdów i część amunicji rakietowej będzie powstawała w krajowej zbrojeniówce, należność za broń trzeba liczyć w miliardach dolarów.