Korespondencja z Brukseli
Po latach wykorzystywania Europejskiej Partii Ludowej jako polisy ubezpieczeniowej przeciw sankcjom grożącym za łamanie unijnych zasad i wartości Viktor Orbán zdecydował o opuszczeniu grupy chadecji w Parlamencie Europejskim. Nie miał wyjścia: w środę rano przegłosowano zmiany w regulaminie grupy, które pozwoliłyby na zawieszenie Fidesz, co Orbán uznał już za zbyt ciężką obrazę.
Do ostatniej chwili walczył i w sobotę, po zapowiedzi głosowania nad zmianą regulaminu, wysłał list, w którym zagroził wyjściem z EPL. Miał nadzieję, że tym sprowokuje do obrony swoich dotychczasowych sojuszników z niektórych państw Europy Środkowo-Wschodniej, jak Rumunii czy Słowenii, ale także z dużych zachodnich delegacji, do tej pory go wspierających – Francji, Hiszpanii, Włoch, a także częściowo Niemiec.
Le Pen czy Kaczyński?
– Od listu Orbána dyskusja stała się bardziej polityczna niż proceduralna i zmusiła nas do odpowiedzi na trzy pytania. Po pierwsze: czy jesteśmy panami naszych decyzji, czy nie? Po drugie: czy jest w stanie nas podzielić, czy nie? Po trzecie: czy jesteśmy partią centroprawicową, umiarkowaną i proeuropejską, czy już nie? – powiedział dziennikarzom Esteban Gonzalez Pons, wiceprzewodniczący grupy EPL. W głosowaniu 85 proc. członków grupy opowiedziało się za zmianami w regulaminie, wiedząc, że ich efektem będzie odejście Fideszu.
Zaraz potem Orbán faktycznie ogłosił zapowiadaną decyzję. – To jest niedemokratyczne, niesprawiedliwe i nie do zaakceptowania – napisał w liście wysłanym do Manfreda Webera, szefa grupy EPL. Odniósł się do tego, że w razie zawieszenia eurodeputowani Fideszu utraciliby prawo do sprawowania funkcji wynikających z partyjnych parytetów, a więc np. w kierownictwach komisji parlamentarnych, we władzach grupy czy sprawozdawców unijnej legislacji.